Offer me that deathless death
Good God, let me give you my life
Good God, let me give you my life
-
Wszystko w porządku?
-Zabierz
mnie do kościoła – szepnęła, patrząc na mnie błagalnie swoimi wielkimi
ślepiami.
Zmarszczyłem czoło i odsunąłem się
zastanawiając, czy aby się nie przesłyszałem.
-Dziecko,
co ty do mnie mówisz?
-Proszę,
zabierz mnie do kościoła.
Wziąłem głęboki oddech, podniosłem
się z zimnej posadzki i wyciągnąłem rękę. Ta zawahała się. Nie wiedziała, czy
można mi zaufać. Właściwie to w ogóle mnie nie znała. Byłem dla niej obcą
osobą. A ona dla mnie. Co zatem skłoniło mnie do zatrzymania się nad ową
zagubioną i wyalienowaną duszą? Może fakt, że sam taki byłem.
Pomogłem jej wstać. Całkowicie
olałem sobie swoje racje. Odrzuciłem je gdzieś chwilowo na bok. Starałem się
nie myśleć o konsekwencjach. Skupiłem swoją całą uwagę na jej słowach. Po
prostu postanowiłem wykonać swoje zadanie. Poczułem się jak wierny służący u
boku królowej. Jej życzenie było dla mnie rozkazem.
Gdy chwyciła mnie za rękę, nie
puściła jej już. Złapała mnie mocno swoją lodowatą dłonią, zupełnie jakby się
bała, że jej ucieknę. Nie wykluczam, że to mogło się zdarzyć. Przyznam, że
jestem dość nieprzewidywalny. Miejsce, do którego zmierzaliśmy z jednej strony
było mi zupełnie obojętne, lecz z drugiej czułem nieuzasadniony niepokój i
dystans. Mój humor odzwierciedlała pogoda. Gniewne niebo wisiało nad nami
dumnie przewracając chmurami, niczym kartami. Wiatr poniewierał gałęziami tak
samo, jak moim długim włosiem, które zasłaniało mi świat. Odgarnąłem włosy z
twarzy i spojrzałem na uroczy mały byt drepczący po mej prawicy. Szedł powoli,
patrząc się ślepo przed siebie, ciałem będąc tu, lecz duszą gdzieś daleko stąd.
Jego stopy trafiały przypadkowo na podłoże. Rzeczywistość zaczynała szarzeć.
Kolory w mgnieniu oka wyblakły. Niedługo potem były już czarno-białe. Czas
spowalniał. Nasze stopy widziałem, jakby w zwolnionym tempie. Chwilami miałem
wrażenie, że oprócz nas wszytko stało w miejscu. Obserwowałem jedną z głównych
dróg w mieście. Pośpiech. Stres. Hałas. Szept. Szum. Dym. Klaksony. Dźwięki
sygnalizacji świetlnej. To wszystko to echo odgłosów, które słyszałem już tylko
w swojej głowie. Ludzie i samochody wyglądały jak posągi zastygłe w ruchu. Zupełnie,
jakby życie zamarło.
Mimo, że wszytko było nieruchome tradycyjnie
popatrzyłem w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo. Bezpiecznie przeprowadziłem
aliena przez ulicę. Mijaliśmy przeróżne osoby. Od starszych babć idących na
targ, przez hipsterów z kubkiem kawy w jednej ręce, a tabletem w drugiej, aż po
dzieci z większymi plecakami od nich samych. Niewinne istnienia, których nie
wychowała ulica, a komputery. To takie smutne, lecz nie ich wina, a postępu.
Sam byłem kiedyś dzieckiem ulicy. Brzmi to może trochę dresiarsko. Ale nie
wstydzę się mojej przeszłości. A jestem z niej dumny. Oddałbym wszystko, by
przywrócić ten czas i tam się zatrzymać. Już na zawsze. To moje niespełnione
marzenie, które nigdy nie było realne. Teraz mam nowe, które na pewno się
spełni. Muszę jeszcze tylko trochę poczekać.
Zatrzymaliśmy się przed wejściem głównym.
Kucnąłem tak, by spojrzeć w jej nieobecne szare oczy. W myślach zapytałem, czy
na pewno tego chce. Skinęła głową. Dobrze. Przyjąłem obojętną postawę, jakbym
założył maskę. Po chwili byliśmy już w środku. Minęliśmy zbiornik, gdzie
trzymano płyn zwany wodą święconą. Przechodziliśmy obok budki, o nazwie
konfesjonał. Aż przybyliśmy tuż przed stół nazywany ołtarzem. Spoglądałem na
witraże i obrazy, które chłonąłem, jako gąbka wodę. Dopiero w tejże chwili
zdałem sobie sprawę, jak doszczętnie wyrzekłem się tego miejsca. Pomieszczenie
to traktowałem, niczym muzeum. Zachwycałem się materialnym wnętrzem, zamiast
tym, co się tu właściwie dzieje. Sięgnąłem pamięcią do dalekich wspomnień. Poraziła
mnie świadomość, że niegdyś rozmawiałem z obrazami i z krzyżami, jak z ludźmi. Teraz
było inaczej, albowiem wszelkie przedmioty materialne, do których się modliłem
uważam za kłamstwo. Jakże można klękać przed tabernakulum, kiedy tak naprawdę
Bóg jest wszędzie? Kierując się tą oto zasadą musiałbym klękać przed wszystkimi
przedmiotami, budynkami, a także i osobami. To wszystko teraz wydało mi się tak
absurdalne i skandaliczne. Miejsce w którym się znajdowałem emanowało złością
względem mnie, a ja względem niego. Chciałem je jak najszybciej opuścić.
Zdecydowany odwróciłem się na pięcie, by
zmierzyć ku wyjściu. Kiedy nagle przypomniałem sobie, dlaczego tak właściwie tu
przyszedłem. Zadanie. Powierzono mi zadanie.
„Zabierz
mnie do kościoła” – echo odbiło jej smutnawy głos w moim umyśle.
Właściwie to wykonałem swoje
zadanie. Ale czułem, że nie mogę ot tak sobie zostawić zagubionej duszy samej, można
wręcz rzec, we wrogim dla mnie miejscu. Spojrzałem przez ramię. Klęczała. Na
zimnej posadzce, odbijającej światło padające z kolorowych kryształów witraży wprost
na lodowate płytki. Blask i ją owiał swą jasną poświatą, tworząc wianek wokół
jej niewinnej głowy. Owa skulona była. I jakby się trzęsła.
„I
cóż za głupotę wpoili nieświadomej istocie?” – pomyślałem smutno spoglądając na
nią.
Wtem ta odwróciła się powoli do
mnie. Jej oczy nieobecne, przekrwione były i mokre od gorzkich łez. Nie
powiedziała nic. Złapała mnie za rękę, dając mi znak, że już możemy opuścić to
miejsce. Szliśmy powoli i jednostajnie. Gdy do naszych płuc dotarło już świeże
powietrze, zapytałem:
-
Wszystko w porządku?
-Zabierz
mnie do kościoła – szepnęła, patrząc na mnie błagalnie swoimi wielkimi ślepiami.