sobota, 21 lutego 2015

XXX






Offer me that deathless death
Good God, let me give you my life























- Wszystko w porządku?

-Zabierz mnie do kościoła – szepnęła, patrząc na mnie błagalnie swoimi wielkimi ślepiami.

            Zmarszczyłem czoło i odsunąłem się zastanawiając, czy aby się nie przesłyszałem.

-Dziecko, co ty do mnie mówisz?

-Proszę, zabierz mnie do kościoła.

            Wziąłem głęboki oddech, podniosłem się z zimnej posadzki i wyciągnąłem rękę. Ta zawahała się. Nie wiedziała, czy można mi zaufać. Właściwie to w ogóle mnie nie znała. Byłem dla niej obcą osobą. A ona dla mnie. Co zatem skłoniło mnie do zatrzymania się nad ową zagubioną i wyalienowaną duszą? Może fakt, że sam taki byłem.

            Pomogłem jej wstać. Całkowicie olałem sobie swoje racje. Odrzuciłem je gdzieś chwilowo na bok. Starałem się nie myśleć o konsekwencjach. Skupiłem swoją całą uwagę na jej słowach. Po prostu postanowiłem wykonać swoje zadanie. Poczułem się jak wierny służący u boku królowej. Jej życzenie było dla mnie rozkazem.

            Gdy chwyciła mnie za rękę, nie puściła jej już. Złapała mnie mocno swoją lodowatą dłonią, zupełnie jakby się bała, że jej ucieknę. Nie wykluczam, że to mogło się zdarzyć. Przyznam, że jestem dość nieprzewidywalny. Miejsce, do którego zmierzaliśmy z jednej strony było mi zupełnie obojętne, lecz z drugiej czułem nieuzasadniony niepokój i dystans. Mój humor odzwierciedlała pogoda. Gniewne niebo wisiało nad nami dumnie przewracając chmurami, niczym kartami. Wiatr poniewierał gałęziami tak samo, jak moim długim włosiem, które zasłaniało mi świat. Odgarnąłem włosy z twarzy i spojrzałem na uroczy mały byt drepczący po mej prawicy. Szedł powoli, patrząc się ślepo przed siebie, ciałem będąc tu, lecz duszą gdzieś daleko stąd. Jego stopy trafiały przypadkowo na podłoże. Rzeczywistość zaczynała szarzeć. Kolory w mgnieniu oka wyblakły. Niedługo potem były już czarno-białe. Czas spowalniał. Nasze stopy widziałem, jakby w zwolnionym tempie. Chwilami miałem wrażenie, że oprócz nas wszytko stało w miejscu. Obserwowałem jedną z głównych dróg w mieście. Pośpiech. Stres. Hałas. Szept. Szum. Dym. Klaksony. Dźwięki sygnalizacji świetlnej. To wszystko to echo odgłosów, które słyszałem już tylko w swojej głowie. Ludzie i samochody wyglądały jak posągi zastygłe w ruchu. Zupełnie, jakby życie zamarło.

Mimo, że wszytko było nieruchome tradycyjnie popatrzyłem w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo. Bezpiecznie przeprowadziłem aliena przez ulicę. Mijaliśmy przeróżne osoby. Od starszych babć idących na targ, przez hipsterów z kubkiem kawy w jednej ręce, a tabletem w drugiej, aż po dzieci z większymi plecakami od nich samych. Niewinne istnienia, których nie wychowała ulica, a komputery. To takie smutne, lecz nie ich wina, a postępu. Sam byłem kiedyś dzieckiem ulicy. Brzmi to może trochę dresiarsko. Ale nie wstydzę się mojej przeszłości. A jestem z niej dumny. Oddałbym wszystko, by przywrócić ten czas i tam się zatrzymać. Już na zawsze. To moje niespełnione marzenie, które nigdy nie było realne. Teraz mam nowe, które na pewno się spełni. Muszę jeszcze tylko trochę poczekać.

Zatrzymaliśmy się przed wejściem głównym. Kucnąłem tak, by spojrzeć w jej nieobecne szare oczy. W myślach zapytałem, czy na pewno tego chce. Skinęła głową. Dobrze. Przyjąłem obojętną postawę, jakbym założył maskę. Po chwili byliśmy już w środku. Minęliśmy zbiornik, gdzie trzymano płyn zwany wodą święconą. Przechodziliśmy obok budki, o nazwie konfesjonał. Aż przybyliśmy tuż przed stół nazywany ołtarzem. Spoglądałem na witraże i obrazy, które chłonąłem, jako gąbka wodę. Dopiero w tejże chwili zdałem sobie sprawę, jak doszczętnie wyrzekłem się tego miejsca. Pomieszczenie to traktowałem, niczym muzeum. Zachwycałem się materialnym wnętrzem, zamiast tym, co się tu właściwie dzieje. Sięgnąłem pamięcią do dalekich wspomnień. Poraziła mnie świadomość, że niegdyś rozmawiałem z obrazami i z krzyżami, jak z ludźmi. Teraz było inaczej, albowiem wszelkie przedmioty materialne, do których się modliłem uważam za kłamstwo. Jakże można klękać przed tabernakulum, kiedy tak naprawdę Bóg jest wszędzie? Kierując się tą oto zasadą musiałbym klękać przed wszystkimi przedmiotami, budynkami, a także i osobami. To wszystko teraz wydało mi się tak absurdalne i skandaliczne. Miejsce w którym się znajdowałem emanowało złością względem mnie, a ja względem niego. Chciałem je jak najszybciej opuścić.

Zdecydowany odwróciłem się na pięcie, by zmierzyć ku wyjściu. Kiedy nagle przypomniałem sobie, dlaczego tak właściwie tu przyszedłem. Zadanie. Powierzono mi zadanie.

„Zabierz mnie do kościoła” – echo odbiło jej smutnawy głos w moim umyśle.

            Właściwie to wykonałem swoje zadanie. Ale czułem, że nie mogę ot tak sobie zostawić zagubionej duszy samej, można wręcz rzec, we wrogim dla mnie miejscu. Spojrzałem przez ramię. Klęczała. Na zimnej posadzce, odbijającej światło padające z kolorowych kryształów witraży wprost na lodowate płytki. Blask i ją owiał swą jasną poświatą, tworząc wianek wokół jej niewinnej głowy. Owa skulona była. I jakby się trzęsła.

„I cóż za głupotę wpoili nieświadomej istocie?” – pomyślałem smutno spoglądając na nią.

            Wtem ta odwróciła się powoli do mnie. Jej oczy nieobecne, przekrwione były i mokre od gorzkich łez. Nie powiedziała nic. Złapała mnie za rękę, dając mi znak, że już możemy opuścić to miejsce. Szliśmy powoli i jednostajnie. Gdy do naszych płuc dotarło już świeże powietrze, zapytałem:

- Wszystko w porządku?

-Zabierz mnie do kościoła – szepnęła, patrząc na mnie błagalnie swoimi wielkimi ślepiami.





środa, 11 lutego 2015

Maska




"Żyje w masce obojętności i pogardy. Trudno jest jemu się tego wyzbyć."