Przybądź.
Wzywam Cię. Gdzież jesteś, o wielka. Potęga Twa gości w mej duszy przez okrągły
rok, kiedy z zewnątrz skalana jest ciepłem. Wnętrze me pozostaje wierne Twemu
chłodowi. Inaczej nie umiem. Za bardzo się przyzwyczaiłem. Zżyłem. Chciałbym,
żebyś trwała zawsze. To moim marzeniem jest. Niespełnionym. Kiedy nadchodzisz
czuję się najlepiej. Kocham tę aurę, którą ze sobą przynosisz. Jest magiczna. I
niepowtarzalna. W niej się obmywam. Oczyszcza mnie całkowicie, bym znów od nowa
zaczął melancholizować. Uwielbiam to. Uwielbiam to na zabój. Do tego stopnia,
że w niej się topię. Brakuje mi od tego powietrza. Nie oddycham. Bo jestem
skory do poświęceń. I by ją zatrzymać zrobię wszystko. Jednakże nie sposób jej
tu zachować. Niezależna zawsze odchodzi, by zrobić miejsce wrednej, a ta męczy
mnie. Bo po niej przychodzi to ciepło, które tak przeklinam i pluję jadem na
nie. Bo tego nienawidzę. I tępić będę po koniec końców, żeś zesłał tę szelmę na
Ziemię.































Chciałbym
w przyszłości móc zajmować się kilkoma dziedzinami, nawet kilkunastoma, jeśli
będę miał taką potrzebę. Marzę, by być fotografem makro, montażystą, wizażystą,
charakteryzatorem, producentem muzycznym, pisarzem, teologiem, traserem,
grafikiem, ilustratorem, dekoratorem tortów artystycznych i sam nie wiem kim
jeszcze, ale na tym na pewno nie koniec. Pragnę jakimś cudem spełniać się w każdym z
powyższych zawodów. Bo jest mnie za dużo, bym wybrał jeden konkretny. Ponieważ
stworzyłeś mnie jako kilka osób w jednej. Nie sposób mi się rozdwoić, co
dopiero rozczworzyć czy rozpiątnić. Jedno mam ciało, które i tak traktuję jak
manekina. A nawet jak plastyczną masę, z której lepię to, co pomaga mi w
realizacji owych planów. Przeklinam to wszystko, ale skoro już muszę tu być, to
życzę sobie robić to. W tej chwili zabrzmię skrajnie samolubnie, ale obchodzi
mnie tylko to, co ja chcę robić. Ponieważ nie spocznę, dopóki nie wykonam
wszystkiego, co sobie zaplanowałem. I nie ma takiej mocy, która by mnie
zatrzymała. Nic mnie nie powstrzyma. I w tej chwili nie obchodzi mnie nic,
prócz mych planów. I powtarzam, że każdego, kto stanie mi na drodze zniszczę
osobiście. Ponieważ skoro mam żyć to chcę robić to, co kocham.
Nie
znam się na tym. Tak bardzo się nie znam. Ale skoro z tyloma rzeczami
zaczynałem od zera i walczyłem z tym sam na sam, to dlaczego i tym razem tak
nie może być? Może. Bo wszystko zależy ode mnie. A ja tego chcę. A jeśli czegoś
chcę, to będę to mieć. Za wszelką cenę. Nie odpuszczę. Już nie umiem
odpuszczać. W chwili obecnej czuję się silny. Bardzo silny. Nienawidzę siebie,
ale uważam me zachowanie za bardzo samolubne. Ponieważ wszystko, co robię jest
dla mnie. Dla zaspokojenia mych silnych potrzeb. Tego wewnętrznego wilczego
głodu, który nie daje mi spać. Nie daje mi żyć. Jestem niemal maszyną do
produkcji pomysłów. I nie potrzebuję w tym wszystkim atencji. Nie chcę, by ktokolwiek stał nade
mną, patrząc jak pracuję i tylko głaskał mnie po głowie. Jakakolwiek opinia
jest mi zbędna. I nie ma znaczenia czy zła czy dobra. Ponieważ ja tego nie
robię, by zrobić na kimś wrażenie. Robię to, bo nie umiem już bez tego istnieć.
A te wszystkie elementy - potrzeby fizjologiczne, relacje międzyludzkie,
formalności... To wszystko mnie ogranicza. Zabiera mi czas. Czas, który jest
tak ważny. I ucieka. Nieustannie go tracę. A ciągle mi go mało. Nie ma dnia,
godziny, minuty czy sekundy, kiedy nie miałbym co robić. Jestem niekończącą się
czynnością. Boję się, że nie zdążę ze wszystkim. I wtedy będę cholernie
niezadowolony i spiszę moje istnienie na straty.
Kocham
to. Tak bardzo to kocham. Do tego stopnia, że chcę się poświecić i być dla idei
tworzenia. Oddać się temu cały. Być wierny. Ponad wszystko. Ponad wszystkich.
Nie musi być idealne. Ideałów nie ma. Czuję się z tym emocjonalnie związany.
Nic się dla mnie tak nie liczy. To już zaczyna być szaleństwem. Czekałem na to
tyle czasu, który marnowałem na naukę rzeczy, które nigdy do niczego mi się nie
przydadzą. Nienawidzę tego systemu. Przez niego nie chcę żyć.