Czasami
patrząc na starsze osoby, dostrzegam ich oblicza, jakbym im odjął cztery piąte
ich wieku. Widzę ich, jako nastolatków, a niekiedy nawet jako małe dzieci w
piaskownicy. Wiem, jak wyglądali. Nie wiem skąd, ale to wiem. Widzę ich dawne
twarze.
Z dnia
na dzień czuję, że słabnę. Staję się coraz mniej przydatny. Dach nad głową mi
się niedługo zawali. Gdzie moje ubezpieczenie? Gdzie te magazyny, które
posiadłem? Nie ma. Zacząłem do nich znosić rzeczy, ale nie skończyłem. Są
prawie puste. A tyle w nich miejsca. Można tam ukryć całą armię. A ja? Czekam.
Na co czekam? Aż komornik przyjdzie i mi te magazyny odbierze? Tak łatwo zgubić
klucz. Niby specjalnie. Niby przez przypadek. Zasłonić się tą głupią wymówką.
Udawać, że nic się nie wie. Ale i tak wyważą drzwi. I odbiorą mi to, co tam
mam, wraz z całym lokalem. Tak będzie, jeśli nie zacznę biznesu. A żeby zacząć
biznes muszę mieć coś w tych magazynach. Plecy? Nie mam pleców. Mam tylko
wierzch moich dłoni. Na nich jest ten zalążek. Czyli wszystko w moich rękach.
Dni są
krótkie. Noce są krótkie. Jesień jeszcze krótsza. Dopiero się zaczęła, a już
prawie się kończy. Chciałbym wieczną jesień. Chciałbym, żeby wygrała z zimą.
Ale tak się nie da. To naturalne, że przegrywa. Czy mi tu dobrze? Nie. Czy mi
tu źle? Też nie. Chodzę po tym lesie. Nie wiem gdzie jestem. Nie ruszam
wiewiórek. Nie biorę ich do kieszeni i nie zabieram do domu. Nie traktuję
zwierzęcia jak przedmiotu. Nie rzucam ich zwłokami w sklepie. Nie podnoszę z
obojętnością, gdy znajdą się na ziemi. Nie grzebie w lodówce wybierając, które
mięśnie będą smaczniejsze. Nie przyczyniam się do tego, by zwierzęta wykończyły
się biologicznie. Ale też nie potrafię tego zatrzymać. I to mnie najbardziej
boli.