wtorek, 1 kwietnia 2014

Dusza wiosny


















































Uczucia? To jakby zasadzić roślinkę. Własnymi rękoma. Podlewać, dbać o nią. Cieszyć się z każdym jej nowym listkiem. Włożyć całą duszę w jej rozwój. A potem zerwać. No i kurwa ból serca.




***


Są dni, kiedy pragnę by nikt mnie nie widział. Chcę odciąć się od społeczeństwa, schować się przed całym światem. Marzę by być niewidzialna. Przezroczysta. Czarno-biała na tle barwnego miejskiego pejzażu, jakim jest obraz zatłoczonej metropolii. Nie istnieć na tej brutalnej planecie, jaką jest Ziemia.

Są też dni, kiedy to jednak ja jestem kolorowa, na pierwszym planie obrazu szarej rzeczywistości. Wtedy chcę być w centrum uwagi i żeby świat odbierał mnie taką, jaką jestem. I osobowość. I wygląd. Bo one idą z sobą w parze.























***





Tak bardzo boli mnie wszystko. Jednakże nie boli mnie ręka, noga czy głowa. Nie bolą mnie stawy czy mięśnie. Boli mnie coś, co jest jeszcze głębiej. Nawet, gdyby mnie pokroić, nikt nie zobaczy tej niesamowitej i drogocennej rzeczy. Tej rzeczy, którą dostałam w prezencie od samego Jezusa Chrystusa. Jak dla mnie jest bezcenna i unikatowa. Nigdy bym jej nie sprzedała, ani nie wymieniła na inną. Uważam ją za najlepszą część mnie.
To dusza.

Jakie to niezgodne z moją wolą patrzeć, jak inni próbują zrobić ze mnie kogoś kim nie jestem. Są osoby, które na siłę chcą uczynić mnie matematykiem, muzykiem, poetą, katolikiem, modelem, fotografem, fryzjerem, lekarzem, kucharzem… Cholera! Jestem tylko człowiekiem, którego powołaniem jest przelewnie obrazu na papier!

To mnie rani. Rozkrusza na małe kawałki. Na maluteńkie kawałeczki, które giną w szparach i zakamarkach. To powoduje, że staję się podartym materiałem, który nie da się już zacerować. Ma już za dużo dziur. I nie ma wyjścia. Należy go wyrzucić. Bo jest bezużyteczny. Bo ktoś używał go w niewłaściwy sposób. Nawet gdyby go nareperowano, nie spełniałby swojego zadania w dobry sposób. Za dużo przeszedł. Niektórych rzeczy nie da się naprawić.

Potwornie męczy mnie ta rzeczywistość. Ci ludzie. Sam widok tłumu mnie obrzydza. Unikam ich, jakby byli trędowaci. Nie chcę ich widzieć. Chcę by zniknęli. Chciałabym, kiedyś obudzić się rano i wyjść na dwór. Nie słyszeć tego warkotu aut, czy szmeru urwanych rozmów. A cieszyć się spokojem natury, którą nic nie zakłóca. Żeby wszyscy zniknęli. Na jeden dzień.
Bo później zaczęłabym schizować.