Pamiętam, kiedy tamtego dnia
siedziałem na parapecie. Tak, na tym cholernie zimnym parapecie. Opierałem
czoło o lodowatą szybę. To wtedy do pokoju weszła babcia i brutalnie przerwała
mi moje refleksje swoimi bzdurnymi pouczeniami. Jednak nie zwracałem zbytnio na
to uwagi. Przez te szesnaście lat zdążyłem się już przyzwyczaić do tej
nadopiekuńczości. Z czasem odnalazłem moment, w którym nauczyłem się udawać
przez babcią, iż ją uważnie słucham, kiedy tak naprawdę układałem myśli na
sąsiedniej ścianie. Z resztą, tak traktowałem cały świat.
Tamtego
dnia siedziałem na parapecie. Oglądałem wszechświat, jak telewizję. Ze
skupieniem obserwowałem każdy płatek śniegu spadający w dół. Wyobrażałem sobie
ich niesamowity taniec w zwolnionym tempie. A potem wpadła mi do mojego
przeciążonego umysłu myśl. Myśl, która do tej pory schowała się w kącie mojej
podświadomości i nie chce wyjść. Zobaczyłem siebie w lesie. Siebie niosącego
niewielki telewizor pod pachą i kij baseballowy w drugiej dłoni.
Stawiałem powoli stopy. Jedna za
drugą, delektując się tym stanem. Krok za krokiem. Jakże byłem szczęśliwy.
Miałem tę świadomość, że mój sen za chwilę stanie się jawą. Moje uszy
odpoczywały słuchając jedynie szumu drzew i śpiewu ptaków. Natomiast oczy
chłonęły wszystko, co zielone. Mówią, że ten kolor uspokaja. I to prawda. Ale
przyszedłem tu tylko i wyłącznie w jednym celu. Chciałem wyzbyć się negatywnych
negatywnych uczuć. Tych cholernych emocji, które zaśmiecały moją duszę, a ta
powinna być czysta niczym łza. Oczyszczenie było już blisko.
Postanowiłem przejść w głąb,
między drzewa. Chciałem przystanąć na moment i odetchnąć świeżym powietrzem.
Powoli czułem naturę, która z każdą chwilą jednała się ze mną. Stawaliśmy się
tym samym ciałem i umysłem. W pewnej sekundzie zacząłem słyszeć jej głos. Taki
lekki i delikatny. Mówiła do mnie. Rozmawialiśmy tym samym językiem. Językiem
naszych dusz.
Śmiała się do mnie. Jednak ten
śmiech wydał mi się podejrzanie realistyczny. Otworzyłem oczy zmysłów i
odwróciłem się. Cholera. Nie byłem sam.
-Naturo, mamy towarzystwo – szepnąłem.
Ludzie.
Cóż za wstrętny twór. Nienawidziłem gatunku ludzkiego. Wstydziłem się bycia
człowiekiem. Jakim prawem to nam dostał się rozum? Nie rozumiałem tego. I nie
chciałem zrozumieć.
Moje
oczy zarejestrowały jednego osobnika płci męskiej i jednego żeńskiej. Para
przemierzała las, zakłócając magiczną ciszę wybuchami śmiechu. Dziewczyna
wesoło podskakiwała ciągnąc chłopaka za rękę. Wyglądali na uradowanych.
Widziałem to szczęście, które niemal wyskakiwało z ich dusz z każdym krokiem.
Zaintrygowali mnie. Byłem ciekawy, gdzie ona go ciągnie. Może w jakieś nieznane
mi miejsce. Postanowiłem wykorzystać to, że mnie nie widzą i w bezpiecznej
odległości ruszyłem za nimi. Jednak nie musiałem się obawiać, że któreś z nich
mnie zauważy. Byli tak zaślepieni własną obecnością, że nie zwróciliby uwagi na
przelatujące nad nimi Ufo.
Podszedłem
odrobinę bliżej. Chłopak był niewiele wyższy od swojej towarzyszki. Gdyby nie
creepersy uznałbym go za kurdupla. I w tym momencie naprawdę doceniłem moje sto
dziewięćdziesiąt centymetrów nad ziemią. Zwróciłem uwagę na jego marynarkę i
spodnie w panterkę z wiszącymi przy boku łańcuchami, które szeleściły z każdym
ruchem. W dodatku ta fryzura. Wyglądem przypominał mi jakiegoś jrockowca.
Przypuszczałem, że lubimy tę samą muzykę.
Z kolei dziewczyna? Cóż o niej
mógłbym powiedzieć? Gdyby nie włosy, uznałbym, ze wygląda zwyczajnie. Nie
mogłem określić koloru jej fryzury. Wygląda na to, że jestem daltonistą. Mówią,
że mężczyzna rozróżnia tylko dwa kolory: czarny i biały. Tak się złożyło, że to
moje ulubione barwy. Więc może jakieś ziarno prawdy w tym jest.
Mijały sekundy, minuty, chwile.
Obraz dwóch istot, w którym jedna prowadzi tę drugą, jakby była ślepa zaczynał
mnie nudzić. Niecierpliwość to moja wada. Jednak nie poddawałem się i śledziłem
tę dwójkę. Rozmawiali o czymś, śmiejąc się przy tym, lecz nie miałem ochoty ich
podsłuchiwać. Pragnąłem, by doprowadzili mnie do celu. Nagle chłopak głośno
zawołał:
- Stój, Aniu!
Na to
dziewczyna stanęła, jak wryta. Natychmiast puściła jego dłoń. Nie ukrywam, że
czekałem na akcję. Gwałtownie odwróciła się i wykrzyczała mu prosto w twarz:
- Nie mów do mnie „Aniu”!
Cofnęła
się odrobinę. Na jej obliczu zagościła frustracja i niepokój pomieszany z
gniewem. Chłopaka jednak mało obchodziła jej reakcja. Skrzyżował ręce na klatce
piersiowej i obdarował ją chamskim uśmieszkiem. Stali tak chwilę, niczym
sparaliżowani, patrząc sobie prosto w oczy. Zachowywali się, jak dzikie
zwierzęta. Każde z nich czekało na ruch tego drugiego, żeby zaatakować. Nagle
dziewczyna podniosła rękę.
- Uderz go! – dopingowałem ją w myślach – Prosto w twarz!
Miałem
wrażenie, że chwila ta zatrzymała się w czasie. Para zastygła w bezruchu. Nie
mogłem znieść zawieszenia czasoprzestrzeni. Wtem dziewczyna podniosła rękę
wyżej i poczochrała go po włosach niszcząc mu fryzurę. Czułem się rozczarowany.
Oczami duszy wyobraziłem sobie, jak chłopak obrywa z liścia w twarz. To
musiałby być piękny widok.
Cofnęła
się nieco i zakryła usta dłonią tłumiąc chichot w obawie przed konsekwencjami.
Jednak natychmiast spoważniała widząc neutralną minę swojego towarzysza. Objął
ją w talii i przyciągnął do siebie. Odgarnął jej kosmyki włosów z twarzy, które
wpadały na jej rozmarzone oczy. Ich spojrzenia znowu się spotkały. Ujął jej
podbródek. I już wiedziałem, co będzie dalej. Momentalnie odwróciłem się.
Postanowiłem dać im trochę prywatności. Po za tym zbierało mnie na wymioty.
Miłość? Cóż to za wstrętne uczucie?
Już
prawie zapomniałem, że trzymałem ten cholerny telewizor i kij. Chciałem się
nimi zająć sam na sam. Odszedłem z daleka od tworów. Znalazłem małą polankę.
Uznałem ją za miejsce idealne. Postawiłem telewizor na trawie. Rozejrzałem się
dookoła. Ani żywej duszy. Uniosłem kij do góry.
- No, to do dzieła, Szawle –powiedziałem przekonywująco do
siebie.