Kiedy jestem sam w
domu, a to zdarza się bardzo rzadko, wszystko wokół mnie zaczyna krzyczeć.
Przedmioty niemal biją się o moje zainteresowanie. Wiją się. Szamoczą.
Podskakują. Depczą. I demolują powietrze, które dzięki pozbyciu się z mieszkania
ludzi, uwolniło się od nadmiaru dwutlenku węgla. Niby jest czym oddychać. A tak
naprawdę nie ma. Zastanawiam się, czym mam się teraz zająć. Jest przecież tyle
rzeczy do zrobienia. A czas ucieka. I jeszcze mnie pogania. A nawet mi grozi. „Nie
zdążysz” mówi. Ale ja i tak olewam. Jestem bytem, który nie potrzebuje
matkowania. Sam sobie matkuję. Jak było w utworze Donguralesko „Sam sobie
sterem, żeglarzem i bossem”. Ale kiedy ja tego słuchałem. Przeszłość, którą dawno
pozostawiłem za sobą.
I mimo, że dom jest
pusty, nie przekraczam progu mojego azylu. To tak, jakbym miał wyjechać za
granicę. Inny język. Inna waluta. Inny system edukacji. Inni ludzie. Bo wszystko
poza moim azylem jest mi obce. W azylu natomiast panuję ja. Ja tu dowodzę. Ja
tu króluję. Ja tu ustalam zasady. Ja nagradzam i karzę. Po za tym te cztery
ściany są za bardzo przesiąknięte moim zapachem. Czasem mam wrażenie, że
jestem, jak pies, który czyha na listonosza. Nie ważne jakie obcy ma intencje.
On i tak będzie bronić swojego terytorium. Może na drzwiach mojego azylu
powinna zostać umieszczona tabliczka z napisem „Uwaga! Zły pies”?
Mój azyl znam na
pamięć. Znam dokładnie każdy centymetr sześcienny tego niewielkiego pudła. Może
nie jest ładny, czysty, schludny, porządny czy poukładany. Ale jest mój. Gdyby
był taki, jak te wszystkie przymiotniki, jakie wymieniłem, nie należałby do
mnie. Czułbym się w nim wtedy źle. Nie mógłbym w nim ani jeść, ani spać, ani
myśleć, ani tworzyć. A jeśli nie mógłbym tworzyć to także nie mógłbym żyć. A
jeśli nie mógłbym żyć, byłbym martwy.
Kiedy wchodzę do mojego
azylu, widzę tylko ściany. Wszystko inne jest na drugim planie. Te ściany są
takie niewinne, jak czysta kartka papieru, która czeka by coś na niej stworzyć.
Delikatny błękit wprowadza mój umysł w stan otępienia. I jednocześnie
trzeźwości. Czyni mnie szalenie spokojnym oraz otwartym na artyzm rzeczy czysto
inspirujących i obracających się między ambitną twórczością a chamską
abstrakcją świata przedstawionego w zwykłym lustrze, jak i także w tym krzywym
zwierciadle, gdzie wszystko nabiera innego, oryginalnego wyrazu, smaku i
koloru. Maluje się plamą barwną i kreską. Szkicowość i plama. Plama i szkicowość.
Dwa różne, a jakże bliskie i nierozłączne elementy. Tak właśnie wyglądają
notatki na moich ścianach. Jest ich tak dużo, że nie mieszczą się nawet na
suficie. Nachodzą na siebie, a nawet wyjeżdżają na podłogę. Chaos i porządek w
jednym.
Na jednej ze ścian,
oprócz bazgrołów, kolekcjonuję też maski. Sam nie wiem ile ich właściwie mam i
skąd się tu wzięły. Każda jest inna. Niektóre są bardzo lekkie, wykonane
niedbale z pudełka po pizzy. Inne natomiast są dopracowane, bogato zdobione i uszyte
z jedwabiu czy aksamitu. Mam także maski bardzo ciężkie i niekomfortowe w
noszeniu, gliniane, znajdą się i kamienne, a nawet i marmurowe. Niektóre rzeźbione
z pasją. A niektóre ulepione dwoma lewymi rękami beztalencia, czy innego syna
marnotrawnego. Mam kilka ulubionych masek. Jednakże najczęściej noszę maskę
obojętności. Jest zupełnie neutralna, wyprana z wszelkich emocji. Niby martwa,
ale ciągle jeszcze żywa. Co ważniejsze nie sprawia kłopotów i jest bardzo
wygodna w noszeniu. Czyni mnie kłodą emocjonalną, co jest bardzo przydatną
cechą. Szczególnie wtedy, gdy panika włada moim umysłem. A gdy pod koniec dnia
zdejmę tę maskę i zdrapię jej resztki, które wżarły mi się w skórę, zaczyna mną
telepać. Miota mną przez długie godziny. Rzuca mną na wszystkie strony. A z
oczy, nosa, ust i uszu wypływa zgnilizna doszczętnie zepsutych, tłumionych w
środku emocji. Sączą się tak wszystkie. A zatrzymać je może tylko włożenie
jakiejś maski. Zwykle władam tę obojętności z powrotem i jest w porządku.
Dobrze kryje też maska pewności siebie, zwana też maską przerośniętego ego.
Maska euforii też sprawuje się nieźle. Są też takie dni, gdy nie noszę masek.
Ale bez nich nie jest zbyt dobrze, ponieważ moje niezdecydowanie nie pozwala mi
ustawić się na jedną konkretną emocję.
~*~
Portret Justyny Orzelskiej