wtorek, 21 kwietnia 2015

Marzenia senne








Dzisiejszy dzień wydał mi o wiele dziwniejszy niż zwykle. Poranek był taki sam. Gdy tylko się obudziłem poczułem, że znowu nie mam ochoty funkcjonować w tym zepsutym społeczeństwie. Najchętniej cały dzień spędziłbym w łóżku, za zamkniętymi drzwiami i zasłoniętymi roletami w oknach, całkowicie odcięty od świata. Czasami rzeczywiście tak robię. Jednak codziennie ogarnia mnie ta sama apatia. Czyli w zasadzie to, co zwykle. Jednak nadchodzi moment, że po prostu muszę wstać. I bez dyskusji. Nie ma wymyślania sobie miliona wymówek i powodów, że dziś jest dzień nie do życia. Jednak faktycznie każdy mój dzień nie nadaje się by żyć. Bez wewnętrznej dyscypliny nie wstałbym już nigdy. Na szczęście jestem mistrzem w robieniu sobie na złość. Nie znam większego skurwiela ode mnie. Wątpię, iż na tej planecie istnieje druga osoba, która miałaby identyczne podejście do wszystkiego jak ja. Ten ktoś musiałby być mną.
                Gdy wróciłem ze szkoły, jak zwykle alienowałem się w azylu, ograniczając jakiekolwiek kontakty z ludźmi do minimum. Zazwyczaj po prostu przewracam się po podłodze, układam myśli i wpatruję się w obrzydliwie rażący mnie zachód słońca. Szczerze to naprawdę mało robię, jednak nigdy nie dopada mnie uczucie nudy. Zawsze jest coś jest do zrobienia. Jestem zbyt kreatywny. Zajęcia same do mnie przychodzą. Nigdy ich nie szukam.
                Właśnie dzisiaj, gdy próbowałem coś naszkicować, zainspirowany szwedzkimi gwiazdami internetu, otrzymałem telefon. Początkowo zestresowałem się. Bardzo nie lubię, gdy ktoś do mnie dzwoni. Czuję się wtedy taki kontrolowany. Jednocześnie nienawidzę swojego głosu. Zazwyczaj pozostawiłbym komórkę w spokoju i udawał, że nie mam pojęcia, że ktoś właśnie do mnie wydzwania. Jednak moją uwagę przykuł fakt, że numer, który wyświetlał się na ekranie to mój własny numer telefonu. Co do diabła? Czy da się zadzwonić do siebie? Nie rozumiałem, co się dzieje.
-Halo – poirytowany odebrałem.
-Za halo w mordę walą – odezwał się nonszalancko męski głos w słuchawce.
-Słucham?
-Nie mów słucham, bo cię…  – Tu zabrzmiał śmiech – Nie no, dobra. Bez jaj. Cześć Szawu!
                Głos w słuchawce wydał mi się niezwykle znajomy. Nadzwyczajnie znajomy. Znałem go aż za dobrze. Nie miałem pojęcia, co to ma znaczyć. Byłem coraz bardziej skrępowany tą rozmową.
-Przepraszam, ale z kim mam tę nieprzyjemność?
-Nie, to ja przepraszam. Wiem, jak bardzo nie lubisz rozmawiać przez telefon. Wybacz. Sprawa niecierpiąca zwłoki.
-Nie, to mi proszę wybaczyć. Ta sprawa poczeka. Lub się nie doczeka – oznajmiłem gotowy do odłożenia słuchawki.
-Nalegam!
-Ale o co chodzi? – zapytałem
-Młody człowieku, to nie jest rozmowa na telefon. Spotkajmy się, a wszystko ci wyjaśnię.
-Kim jesteś?! - domagałem się odpowiedzi na ominięte przez niego pytanie.
-Zaraz wyślę ci w wiadomości wytyczne. Do zobaczenia.
                Rozłączył się, nie dając mi dojść do głosu. Kompletnie nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć. Jakiś facet dzwoni z mojego własnego numeru na mój telefon, co już jest nielogiczne i proponuje, a raczej wymusza spotkanie. Jednak ciągle byłem przekonany, że skądś znam jego głos. Po chwili otrzymałem sms o treści „Verona. 20:00. Czekam”. Jak widać gość był konkretny. Nie wiem co mi się stało, ale postanowiłem tam pojechać. Pozostało mi niewiele czasu, więc złapałem pierwszy lepszy autobus kierujący się w stronę zespołu staromiejskiego. Sam nie mogłem uwierzyć w to co robię.
                Kiedy przybyłem na miejsce, zająłem stolik, który był położony w najciemniejszym miejscu w lokalu, z daleka od ludzi. Gdy usiadłem, odruchowo wyciągnąłem telefon. Zapomniałem o braku zasięgu. Przecież restauracja ta była położona w piwnicy. Zbyt ciepło tu nie było, dlatego postanowiłem nie ściągać kurtki. Poddałem się obserwacji pomieszczenia. Ten lokal miał naprawdę niesamowity klimat. Było w nim tak ciemno. Odnosiłem wrażenie, że jest to dobra kryjówka. Musiałem przyznać, że naprawdę lubiłem tu przychodzić. Ze wszystkich miejsc publicznych to właśnie tutaj czułem się w miarę bezpiecznie.
                Nagle z mroku wyłoniła się postać. Był to mężczyzna mojego wzrostu, o orzechowych włosach do ramion. Na sobie miał czarną marynarkę i jasne jeansy. Jego oczy zasłaniały okulary przeciwsłoneczne. Szedł z obojętnością, lekko kiwając się na boki. Usiadł naprzeciwko mnie, położył splecione dłonie na stoliku i uśmiechnął się do mnie.
-Witaj Szawu.
-Na imię mam Szaweł… Skąd w ogóle wiesz jak się nazywam?
-Widzisz – ściągnął okulary – jestem Szaweł Monachijski. Czyli krótko mówiąc jestem tobą. A ty jesteś mną - spojrzał na mnie spode łba, szyderczo się uśmiechając, zupełnie tak, jak ja miałem zwyczaj to robić.
-What the hell?
-Jestem tobą z przyszłości.
                Nareszcie zacząłem pojmować, co się dzieje. Spokojnie tłumaczyłem sobie w umyśle chronologicznie wszystkie fakty. Ja z przyszłości przybyłem do przeszłości. Skontaktowałem się i spotkałem się z samym sobą i… I co dalej? W głowie miałem tysiące pytań. Jedno jedyne nie dawało mi spokoju.
-Ile masz lat?
-Szesnaście.
                Przewróciłem oczami.
-Chodzi mi o lata, które masz na papierku…
-Trzydzieści. I powiem ci, że dobrze się trzymam. Próchnem nie jestem. Zmarszczek nie mam. Chyba widać, czyż nie mam racji?
                Pokręciłem głową przecząco pełen podziwu i zdziwienia.
-Czy porzuciłeś… No wiesz. Tę ideę. W końcu zostały ci trzy lata życia.
-Nigdy jej nie porzuciłem. Ciągle myślę w ten sposób jak ty. Tylko zastanawiam się czy jest sens niedługo umierać. Wiesz, tak jakby jestem miliarderem. Mieszkam teraz w Niemczech. Mam wszystko czego mi trzeba. Spełniam marzenia. Trochę mnie już to wszystko dobija. Ale szczerze powiem, że nie widzę sensu, by umierać w tym momencie.
-Co? – chciałem upewnić się czy się nie przesłyszałem – Stary, jesteś miliarderem?!
-No tak. Skończyłem studium. Coś tam montowałem w telewizji. Odczuwałem niedosyt. Zrobiłem jeszcze raz maturę. Tym razem zdałem. Wkręciłem się trochę w scenopisarstwo. Teraz jestem reżyserem. Na koncie mam już cztery filmy pełnometrażowe.
Nie mogłem uwierzyć w to co słyszę. Ja? Miliarderem? I w dodatku sławny? I jeszcze reżyser? Nie wiedziałem co mam o tym wszystkim myśleć. Toż to spełnienie moich wszystkich najskrytszych marzeń! Szczerze uważałem, iż sława to skutek uboczny, ponieważ nigdy nie pragnąłem być osobą publiczną. Od samego początku lubiłem żyć w ukryciu. Zawsze tworzyłem dla siebie, by zaspokoić moje pragnienia artystyczne, które mógłbym porównać do podstawowych potrzeb fizjologicznych człowieka takich, jak chociażby sen. Kreowałem dla samego siebie. Sprawiało mi to ogromną przyjemność. Wręcz nie mogłem bez tego żyć. Gdy nie miałem weny, i nie mogłem przez jakiś czas malować czy pisać, czułem się fatalnie. Jakby ktoś podciął mi skrzydła.
-A co… Co z nią? Macie jeszcze jakiś kontakt? – szczerze powiedziawszy bałem się o to pytać. Ale skoro nadarzyła się taka okazja… Nie miałem nic do stracenia. Bo tak właściwie już straciłem.
-Wiedziałem, że to pytanie padnie prędzej czy później… Cóż, sam wiesz, że niezbyt miło przebiegają rozmowy o niej – to niesamowite, jak moje myślenie przez ten czas nie uległo zmianie – Ciężko mi było zapomnieć. Nawet bardzo ciężko. Właściwie to nie zapomniałem.
                Spuścił wzrok. Zmarszczył brwi. Wyglądał na zmartwionego. Widać, że ta rozmowa go krępowała. Zwyczajnie nie chciał o tym rozmawiać. Wpatrzony w transparentny punkt przed sobą zaczął grzebać po kieszeniach. Wyciągnął z marynarki paczkę papierosów o jakiejś niemieckiej, obcej mi nazwie.
-Chcesz? Posmakują ci.
                W pełni mu zaufałem. Był w końcu mną. A ja nim. Świetnie to można było zauważyć po naszych gestach. Były identyczne. Obaj w tym samym czasie wyjęliśmy ze swoich kieszeni zapalniczki, jednocześnie wkładając papierosy do ust. Odpaliliśmy i zaciągnęliśmy się, trzymając szlugi w lewej dłoni tak, jak zawsze. Kiedy zorientowaliśmy się, że kopiujemy siebie nawzajem oboje wybuchliśmy śmiechem. Jednak w mgnieniu oka na naszych twarzach znowu pojawiła się gorzka melancholia. Faktycznie te fajki były w porządku. Chillout. Gdy trochę się uspokoił postanowiłem kontynuować temat.
-No więc jak?
                Przez moment potraktował mnie jak powietrze, wypuszczając chmurę dymu prosto na moją twarz, dając mi do zrozumienia, że tę rozmowę już zakończył. Pewnie też bym tak zrobił. Po chwili jednak niezauważalnie jego kąciki ust podniosły się, a w prawym ręku pojawił się duży i smukły, czarny telefon. Był grubości szyby w stoliku do kawy. Co dziwniejsze Szaweł w ogóle nie dotykał ekranu. Wykonał tylko kilka ruchów palcem nad komórką, w powietrzu. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
-Co to za model? – zapytałem zafascynowany.
-Samsung Galaxy S19.
-Samsung Galaxy ile?! – niemal wykrzyknąłem – To istnieje jeszcze Samsung?
-No oczywiście. Młody, halo. Przecież jestem samsungowcem – odparł z obojętnością i podał mi telefon – Spójrz. Czy poznajesz tę panią?
                Nie rozumiałem co ma na myśli. Wziąłem telefon do ręki i zacząłem przyglądać się temu, co było na ekranie. Zdjęcie przedstawiało dwie uśmiechnięte osoby - Szawła, do którego przytulała się okolczykowana niebiesko włosa dziewczyna… Z wrażenia upuściłem niedopałek na podłogę.
-Czy to… Czy to jest… - nie mogłem się wysłowić przez szok, jakiego właśnie doznałem.
-Tak, to ona – uśmiechnął się, gasząc peta.
                W głowie mi się to nie mieściło. W przyszłości spełnię swoje marzenie. Spotkam Verenę! Nie wiem gdzie. Nie wiem jak. Ale spotkamy się na pewno. Moja radość była ogromna. Chyba w życiu się tak nie cieszyłem jak w tamtym momencie.
-Młody, przewiń sobie kilka zdjęć wstecz.
                Posłuchałem rady starszego siebie. Zobaczyłem przeogromny spam z Szawłem i Vereną w przeróżnych miejscach, na ulicy, w kuchni, na jakiejś imprezie, w łóżku… W mojej głowie zapaliła się czerwona żarówka nadziei.
-Stary, odpowiedź mi na zasadnicze pytanie.
-Ta? – odparł apatycznie, oglądając własne paznokcie.
-Czy… - zawahałem się, jeśli to będzie nieprawda, parsknie mi śmiechem prosto w twarz – Czy ty jesteś z Vereną?
-Od czterech lat – rzucił z taką samą obojętnością jak wcześniej – A co?
-Stary, nie robisz sobie ze mnie jaj? – nagle rzuciłem się do przodu i złapałem go za koszulkę, wpatrując się prosto w jego zazdrośnie zielone oczy.
-Widziałeś zdjęcia. To chyba wystarczający dowód – rzekł z anielskim spokojem – A teraz mnie puść.
                Moje ręce opadły bezwładnie. Wziąłem jego słowa za kiepski żart. Nienawidziłem siebie. Potrafiłem sobie odmawiać przyjemności, robić sobie na złość, oskarżać się o wszystko i przyjmować winę na siebie, niekiedy nawet kaleczyć się z tej nienawiści. Bycie dla siebie najgorszym człowiekiem na świecie to moja specjalność. Dlatego właśnie byłem przekonany, iż Szaweł z przyszłości kłamie. Nigdy nie ufałem sobie. Nie śmiałem nawet twierdzić, iż moje marzenie stanie się najprawdziwszą prawdą. Dlatego jego opowieści chwilowo zaskakiwały mnie do czasu, kiedy ocknąłem się z tej iluzji i zdałem sobie sprawę, że tak pięknie być nie może. Sława, pieniądze, kariera, miłość. To zbyt wiele. Nie byłem godny. Nie zasługiwałem na tak wielki dar od losu. To było niemożliwe. Zburzyłoby to  moją całą egzystencję, idee i mój własny styl bycia. Jestem człowiekiem cierpienia, który bez niego nie funkcjonuje. Zostałem skazany na wieczną tułaczkę pomiędzy dobrem a złem, z której nie potrafię się obudzić. Cóż za zniewaga mnie spotkała? Uwierzyłem mu jak naiwne dziecko. Jak mógł mi tak zmydlić oczy swoimi obrzydliwymi opowieściami? Czyż nie wspominałem wcześniej, iż jestem mistrzem w sprawianiu sobie bólu? Spuściłem głowę wpatrując się tępo w papierosa, którego jeszcze przed chwilą miałem w dłoni.
-Łżesz.
-Nie, powiedziałem ci prawdę…
-Łżesz! – podniosłem głos – W żywe oczy.
-Jak śmiesz zarzucać mi kłamstwo?
-Zbyt dobrze cię znam. To wszystko nie mogło mnie spotkać. Ja to wiem – ciągle nie odrywałem wzroku od podłogi.
-Słuchaj, przybyłem tu…
-Żeby mnie zmylić i dać złudną nadzieję, tak?! – wstałem, oparłem dłonie na blacie i spojrzałem na niego gniewnie – Nienawidzę cię!
-Ja Ciebie też! – również wstał z miejsca, stając w takiej samej pozycji jak ja – Chciałem ci tylko pomóc i pokazać inne spojrzenie na świat.
-Wcale nie potrzebuję twojej pomocy! Mam własne, indywidualne spojrzenie i nigdy nie chcę go zmieniać. Jeśli to zrobiłeś to znaczy, że nie jesteś mną. Jesteś zwykłą podróbą oryginalnego mnie! Przerysowaną kopią! Hologramem! Fata morganą! Sztuczną inteligencją! Nie wiem, kto cię stworzył, ale przekaż mu, że dla mnie jest nic nie wartym śmieciem – w furii, odepchnąłem stolik w jego stronę – W ogóle wyjdź mi stąd! Nie chcę cię nigdy więcej widzieć na oczy!
                Nie zareagował. Nie odezwał się nawet słowem. W momencie, gdy podniosłem na niego głos, złagodniał jak baranek. Był teraz jak słaba bezbronna sarna, która zdała sobie sprawę, że nie ma już dla niej ratunku i należy się poddać. Stał jak słup soli, przyjmując moje wszystkie wyrzuty. Chłonął ten cały ból. I kumulował w środku. Wiem jak to działało, robiłem dokładnie tak samo. Wypisz wymaluj ja. Miałem tego serdecznie dosyć. Na tym świecie, w tym wymiarze nie ma miejsca na dwóch mnie.
-Albo nie. Ja wychodzę.
                Rzuciłem się na przestrzeń, zostawiając wypraną z emocji kukłę za sobą. Chciałem jak najszybciej opuścić to miejsce. Uciec. I nie wrócić tu już nigdy więcej. Byłem tak zestresowany, że nie wiedziałem gdzie jestem i co robię. Szedłem bardzo szybkim krokiem prosto, patrząc na cienie, bo bałem się odwrócić i rzucić spojrzeniem za siebie. Miałem wrażenie, że on za mną kroczy. Że jest coraz bliżej. Że w końcu mnie dogoni. Wiedziałem, że gdy tylko stan spłoszonej sarny mu minie, wybuchnie w nim niepohamowana agresja, która będzie kazała mu załatwić mnie raz na zawsze. Wystarczająco się nasłuchał tego, co miałem mu do powiedzenia. Dlatego musiałem uciekać przed samym sobą.
                Wszystko opanowało zawonione tempo. Samochody zwolniły, ludzie wlekli się jak ślimaki, a mój każdy krok trwał wieki. Zatrzymałem się przed przejściem dla pieszych i krzyczałem w myślach „Szybciej, szybciej!”, obserwując auto zbliżające się do pasów. Nerwowo rozglądałem się na boki. Było tak ciemno. Cały obraz zlewał się w jedność. Jednak w oddali zauważyłem zastygłą w miejscu postać. Jej jasne włosy kołysał wiatr i zasłaniał nimi prawie całą twarz. Tylko oczy dobrze widziałem. Patrzyły na mnie z nienawiścią. Tempo przyspieszyło dziesięciokrotnie, a wraz z nim ja. Wybiegłem prosto przed siebie, a wtem poczułem ogromną siłę, która mną rzuciła. I film się skończył.
                Udało mi się. Gratulacje.





niedziela, 12 kwietnia 2015

Bierny






Real is a feeling, yeah.
How we all feel real.
Red and black colours we love.


































































































środa, 8 kwietnia 2015

Ulotnie





From a minute to a day
I'm fed with air that's cut
From the voice the of the weak that knows its not enough