Jakże się cieszę, iż tu
zostałem. Miejsce to jest zarezerwowane tylko dla mnie. Tu znajduje się
powietrze, którym oddychać mogę tylko ja. Nikt tu nie ma prawa wstępu prócz
mojej osoby. To jest mój własny, w pełni indywidualny azyl. W tych czterech
blado błękitnych ścianach czuję się tak, jakby ktoś właśnie zrobił mi zastrzyk
ze znieczuleniem. Jednocześnie wydaję się taki otumaniony. Nieświadomy tego, co
dzieje się wokół mnie. Tak zamroczony. Zupełnie, gdybym za chwilę miał zasnąć.
Jednocześnie dotyka mnie bezsilność, która miota mną po tak lubianym przeze
mnie chłodem drewnianych paneli. Leżę
skulony w kłębek, niczym zwierzę, po napadzie myśliwych. Zranione. Bezbronne.
Czekające na tę wątłą, kościstą postać w czarnym kapturze, trzymającą kosę.
Moim zdaniem istota ta wcale tak nie wygląda. Widzę ją bardziej jako wysoką i
dumną kobietę o mlecznej cerze oraz długich białych włosach. A oczy jej są, jak
dwa lodowe kryształy, przejrzyste i czyste. Na głowie ma wianek pleciony z
delikatnych wrzosów. Ubrana jest… Sam nie wiem. Możliwe, że oplatają ją trawy,
czy inne bluszcze. To jest akurat mało istotne. Z jej osoby bije niesamowita
światłość i blask, który oślepia mnie. Wiem, iż owa postać któregoś pięknego
dnia założy mi opaskę na oczy. I powie „Śpij”. A gdy słońce trzy razy schowa
się za góry i trzy razy za nich wyjrzy, obudzę się w domu Ojca mego. Czyż to
nie idealny koniec jak i początek?
Nagle myśli sprowadzają mnie na
ziemię. Budzę się. Moje włosy leżą częściowo na podłodze, jak i na mojej
twarzy. Oddech sprowadza się do równomiernego tempa. W ustach pojawia się silne
uczucie pragnienia. Unoszę się na ramionach i przeczołguję się na drugi koniec
azylu, gdzie dosięgam butelki. Jest w połowie pusta. Lub w połowie pełna.
Łapczywie piję życiodajny płyn. Zupełnie nie zwracam uwagi na to, że nie wszystko
trafia tam, gdzie powinno, a ląduje na panelach. Po chwili kładę twarz w
kałuży. Czuję jak moje oczy stają się mokre. Nie. To nie są łzy. Nie potrafię
płakać. Zbyt długo byłem obojętny. Zbyt długo nie posiadałem uczuć. A może po
prostu nie lubiłem o nich mówić. Wstydziłem się ich. Gardziłem nimi. Uznawałem
je jako największą oznakę słabości człowieka. Tak bardzo brzydziłem się ich, że
ukrywałem je i maskowałem. Zneutralizowałem się. Następnie twardo demonizowałem
całe moje wnętrze. Zrobiłem z siebie potwora. Aż doszło do pewnych defektów,
przez które jestem upośledzony emocjonalnie. Nie jestem już przystosowany, by
funkcjonować w społeczeństwie jako zwykły, prosty człowiek. Mam wrażenie, że
urodziłem się w nieodpowiednim czasie i miejscu. Jestem puzzlem, który nie
pasuje do całości. I nie ma sensu go przycinać tak, by pasował. To nie jest mój
świat.
Pamiętam ten wieczór, kiedy
byłem naprawdę szczęśliwy. Mój organ uczuć, jakim jest dusza, zapłonął żywymi
kolorami. Wtedy obudziło się we mnie coś, czego jeszcze nigdy nie czułem. Było
to takie ciepłe. Nigdy nie myślałem, że będę chciał to poczuć. Jednak nie
żałuję ani sekundy. Każda chwila była magiczna. Przypominam sobie te, w których
patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. Na początku nie potrafiłem. Nie byłem do tego
przyzwyczajony. Speszony odrywałem wzrok. Ale później stało się to niemal
obsesją. Każdy jej widok był taki, jakbym patrzył na nią ostatni raz. Chciałem
zapamiętać każdy szczegół. Każdy delikatny ruch tak drobnej dłoni, dużo
mniejszej od mojej. Każdy grymas na soczystych wargach. Każde mrugnięcie
powieką. I każde, nawet trwające ułamek sekundy spojrzenie na mnie. Chłonąłem ją
całą wraz z dwutlenkiem węgla wydychanym z jej ust. Skrzętnie łapałem oddech. Kąpałem
się w tych oparach. Nurkowałem w nich. Smakowałem je. Dym oplatał nas. Łączył
słowa i czyny. Powietrze było niezwykle lekkie. Czułem ten wyraźny, jak i
subtelny podmuch na mych żebrach. Przyprawiał mnie o dreszcze. Tonąłem
delektując się tym wiatrem, silnym i porywistym, który mnie zatykał i unieruchamiał.
W pewnych momentach nie mogłem oddychać. Pragnąłem umrzeć. Bo nie byłem pewny,
czy jeszcze kiedyś będę się tak czuł. Chciałem umrzeć topiąc się w tym stanie.
Zachłysnąć się nim. Wtulić się w jej włosy. Zamknąć oczy. I już się nie
obudzić. Nigdy.
Ocknąwszy się z tego
najpiękniejszego snu zauważam jak obrzydliwa jest rzeczywistość. Wreszcie zdaję
sobie sprawę jak nienawidzę każdej cząsteczki, z jakiej składa się owa planeta.
Zbiera mnie na wymioty, gdy patrzę na te wszystkie istnienia. Po co one są?
Dlaczego je stworzyłeś? Same sobie szkodzą. Wyrządzają więcej szkody, niż
pożytku. Jedno wielkie niekończące się bagno. Łańcuszek, który zostaje podany
dalej, powtarzający się przez wieczność. Gdy cykl się kończy, wszystko zaczyna
się od nowa. Ciągle w ten sam sposób. Błędne koło. Chciałbym przerwać to
wszystko. Położyć temu kres. Zrównać z ziemią. Zakończyć niekończącą się
historię, która nie chce się skończyć. Ale ona nie ma nic do gadania. Niestety
ja również. Ponieważ jestem zależny od sił wyższych. Nie jestem Nim. Tylko On
może decydować. Jednak Jego wola kiedyś się wypełni. Prędzej czy później się to
stanie. Nie zauważycie nawet kiedy przeleci wam przed oczyma cały wasz żywot.
Ukaże wam się każda wiosna, którą przeżyliście. Ciągle czekam na ten dzień.
Widzę to wszystko. I czuję to mocno i dotkliwie. A może to coś innego? Coś co dotyczy tylko mnie. Lub nie. Piecze,
niemal pali, jak ogień. Nieco podnoszę koszulkę do góry. To tylko blizny na
całym ciele. Po jej pocałunkach.
Szczerze powiedziawszy boli mnie każde wspomnienie. Nie sposób już tego
ukrywać. Każda chwila z przeszłości. I ta dobra, jak i zła. Neutralne pozostają
dla mnie ciągle obojętnymi, ponieważ nie czuję z nimi żadnego powiązania.
Bezbolesnym pozostaje dla mnie moment samotności, kiedy otoczony zielenią czy
mymi czterema ścianami alienuję się i doświadczam pewnego rodzaju zapomnienia
mej ulotnej świadomości. Teraz już wiem, że nie powinienem był jeść tego owocu.
Nie cierpię dnia, w którym po raz pierwszy ujrzałem go na oczy. Z jednej strony
nie żałuję ani kęsa. Z drugiej przeklinam siebie za to, że tamtego dnia podniosłem
ten ów owoc z ziemi i zacząłem czyścić z brudu gleby.