Ten tekst nie ma na celu obrazy kogokolwiek. Jest to tylko moja
własna opinia. Przedstawiłam w niej zaledwie część moich osobistych poglądów. Proszę o ich uszanowanie.
W zgiełku zaplątania się w realnym
świecie, głęboko zastanowiłam się, co tak naprawdę jest dla mnie najważniejsze.
Myślę, że jest to religia. To wiara w Boga nadaje mojemu istnieniu sens. Mimo,
że może nie wyglądam na osobę mocno wierzącą to prawdziwie nią jestem. Po
prostu nie lubię się afiszować. Potocznie można mnie nazwać „wierzącym
niepraktykującym”. Jestem chrześcijaninem, nie katolikiem. A to jest spora
różnica. Ale aby ją wytłumaczyć, powinnam opowiedzieć, jak to się właściwie
zaczęło.
Do trzeciej klasy gimnazjum wiara w
cokolwiek była mi zupełnie obojętna. Do kościoła chodziłam, bo moja mama
chodziła. Po prostu robiłam wszystko na wzór rodzica. Jednak byłam nieświadoma
tych działań. Nie zdawałam sobie sprawy, co właściwie oznacza wiara w istnienie
Boga. Na mszy zapominałam, gdzie jestem i przez godzinę trwałam w stanie
głębokiego zatopienia się w niekończących się wizjach mojego umysłu. Działałam,
jak maszyna. Automatycznie siadałam, wstawałam i odzywałam się wtedy, kiedy
trzeba było, klepiąc całą modlitwę, którą wykułam na pamięć, nawet nie
rozumiejąc sensu wypowiadanych słów. Ciałem byłam na mszy, ale umysłem kilkaset
kilometrów stamtąd. To było zupełnie bez sensu.
Moje zainteresowanie religią wzrosło
wraz z przygotowaniami do sakramentu bierzmowania. Można powiedzieć, że byłam
wtedy prawdziwym, stuprocentowym katolikiem. Właściwie to kościół przysłonił mi
oczy. Zaczęłam rozumieć, co tak naprawdę dzieje się na mszy. Chodzenie na nie
stało się dla mnie przyjemnością, a nie obowiązkiem. Z przejęciem słuchałam
czytań, Ewangelii i kazań. Robiłam z nich analizy i wyciągałam wnioski. Dzień
mojego bierzmowania uznałam za najpiękniejszy w życiu. Mój dzienniczek
kandydata do bierzmowania był po brzegi wypełniony podpisami księży. Tamtego
roku wzięłam udział we wszystkich świętach i nabożeństwach, jakie tylko miały
miejsce. Zdarzało się, że byłam w kościele nawet dwa razy dziennie. Zaczęłam
także czytać Pismo Święte. Przeczytałam cały Nowy Testament od deski do deski w
pół roku. I to dwukrotnie. To, co w nim było opisane uznałam za niesamowite i
bardzo przywiązałam się czynów Jezusa. Nie widziałam świata po za Jego osobą.
Właściwie, z bycia katolikiem, tylko to mi pozostało.
Jednakże, po lekturze Pisma Świętego
czułam niedosyt. Chciałam wiedzieć na temat Boga coraz więcej, i więcej.
Zaczęłam szukać informacji w internecie. I to zaprowadziło mnie do zguby. Bo
przecież mówią, że ciekawość to pierwszy stopnień do piekła. Chociaż z
perspektywy czasu uważam, że wyszło mi to na dobre. Moje podejście do wiary w
Boga nie uległo zmianie. Zraziłam się tylko do Kościoła. I szczerze cieszę się,
że wreszcie przejrzałam na oczy.
Jednak dniem, który zakończył moje
istnienie w społeczności Kościoła było Boże Narodzenie. Byłam wtedy w pierwszej
klasie liceum. Jak zawsze przyszłam do świątyni. Cieszyłam się, że świętujemy
narodziny Chrystusa. Bo to od niego wszystko się zaczęło. Przybyłam do kościoła
podekscytowana i zarazem szczęśliwa. Jednak coś mi zepsuło humor. Zauważyłam
nowe dekoracje w ołtarzu głównym, jak i w bocznych. Moją uwagę przykuła szczególnie
szopka. Była dużo większa niż w tamtym roku, wyposażona w nowe figury.
Dodatkowo ksiądz proboszcz wygłaszając ogłoszenia parafialne podkreślił, że po
zakończeniu mszy, przy wyjściach ze świątyni będzie odbywać się zbiórka
pieniędzy na paczki żywnościowe dla ubogich rodzin. I wtedy pojawił się w mojej
duszy gniew i niezrozumienie: „Aha, na nową szopkę to pieniądze się znajdą,
mimo że stara była równie ładna i zdalna do użytku, a na paczki żywnościowe to
trzeba zbierać? Przecież zamiast szopki można by było kupić jedzenie dla tych
ludzi…”. I po prostu szlag mnie trafił. Poczułam się zraniona i straciłam
zaufanie do Kościoła. To był koniec. Od tamtej pory nie uczęszczam na msze.
Robię to sporadycznie, najczęściej w większe święta. Czyli jakoś ze trzy razy w
roku. Zdarza mi się czasami, w chwilach słabości, przyjść na chwilę do kościoła,
ponieważ czuję się dobrze w miejscu, gdzie przebywają wierzący. Jednakże nie
wiążę ze świątynią jakichś głębszych emocji. Ponieważ Bóg jest wszędzie. Po za
tym kościół, jako budynek, to tylko budynek. Równie dobrze mogę modlić się w
domu, przed ratuszem, czy na ulicy. Dlatego nie widzę sensu, by modlić się do
obrazu, krzyża, różańca czy innego przedmiotu materialnego. Jako chrześcijanin
nie potrzebuję rekwizytów, by się modlić, ponieważ moja modlitwa jest równie
wartościowa bez nich. One odgrywają rolę czegoś, co pomaga wyobrazić sobie
istotę Boga. Jednakże dla mnie Bóg nie ma ciała. Nie musi mieć. Ważne, że
istnieje.
I teraz będzie lecieć krytyka. Po pierwsze to, bardzo, ale to
bardzo boli mnie fakt, iż Kościół w pewnym sensie zataja prawdziwy wygląd
Jezusa. Czy istnieją dowody n.t. Jego rzeczywistego wyglądu? Można powiedzieć,
że istnieją patrząc chociażby na liczne objawienia. Weźmy przykład obrazu
"Jezu, ufam Tobie" z wizji Faustyny Kowalskiej. Wydaje mi sie, że
Chrystus objawił się Faustynie pod taką postacią ludzką, jaką ona sama sobie
wyobrażała lub po prostu taką, jaką znała. Jak wiadomo, w wizji Zbawiciel
prosił, by namalowano Jego obraz. Później, kiedy malowidło zostało ukończone,
Faustyna wpadła w rozpacz. Dlaczego? Otóż Jezus w ogóle nie przypominał Jezusa
z jej wizji. Bo Chrystus, który jej się objawił był tak piękny, że żaden malarz
nie był w stanie odwzorować Jego wizerunku, nawet gdyby widział Go osobiście.
Jednak spójrzmy prawdzie w oczy. Nie miał On delikatnie bladej cery, łagodnych
rysów twarzy, błękitnych niczym niebo oczu czy jasnobrązowych, lekko
opadających na ramiona falami włosów. Ludzie w pierwszym wieku naszej ery,
zamieszkujący dzisiejsze tereny Izraelu i ziemie położone nad zachodnią częścią
rzeki Jordanu wyglądali zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie byli rasą białą.
Dlatego boli mnie, że Jego wizerunek został tak bardzo zmieniony i odbiega od
autentycznego. Ale właściwie dlaczego wygląd Chrystusa został przekształcony na
bardziej europejski? Czy Kościół bał się, że wierni nie zaufają czarnemu
mężczyźnie? W tej chwili ciężko było by
zmienić tak zakorzeniony w kulturze obraz Jezusa. Od wieków ludzie tak właśnie
przestawiali Mesjasza. Wyjątek stanowi obraz znajdujący się na Jasnej Górze, ale
to wynik przypadku, ponieważ drewno na którym został namalowany obraz
ściemniało, a wraz z nim skóra Matki Bożej i dzieciątka Jezus, ponieważ miejsca
ten nie były pokryte farbą. Przypadek? Nie sądzę.
Po za tym chciałam powiedzieć to, co
już wcześniej mi się nie podobało w systemie Kościoła. Nigdy nie zrozumiem
sensu spowiedzi. Mówienie obcemu człowiekowi (rzekomo przedstawicielowi samego
Boga) moich grzechów jest nie na miejscu. Nie życzę sobie opowiadania
komukolwiek o moich przewinieniach, ponieważ jest to tylko i wyłącznie moja
sprawa. Ksiądz niby tu pełni rolę pośrednika między człowiekiem a Bogiem. Ale
po co ten pośrednik skoro Bóg i tak wie wszystko? Po za tym ksiądz też jest
człowiekiem. Człowieka można okłamać. Można przed nim pewne fakty zataić. Można
udawać, że się żałuje. A przed Bogiem nie da się nic ukryć. Jest
wszechwiedzący. Dlatego szukam sensu w spowiedzi. I kiedy wydaje mi się, że już
go znalazłam, okazuje się, że to dalej bezsensowne. Otóż możliwe, że spowiedź
jest po to, by człowiek mógł się wyżalić drugiej osobie, szczególnie takiej,
która ofiarowała całe swoje życie Bogu, i dodatkowo, by otrzymał pouczenie i
pomoc od niej, żeby nie czynić tak, jak do tej pory to robił. Jednak spójrzmy
prawdzie w oczy. Kto tak naprawdę się poprawia? Zapewne nikt. Ciągle popełniamy
te same błędy. Jesteśmy tylko ludźmi. Nikt nie jest idealny. Po za tym
dzisiejszy świat jest inaczej skonstruowany i działa na innych zasadach.
Kolejnym elementem, który mnie zraża
do Kościoła jest teatralizowanie wszystkiego i działania na zasadzie
odprawiania rytuałów. Głównym z nich jest przemiana chleba w ciało, a wina w
krew Chrystusa. Owszem, jak Biblia głosi sam Jezus powiedział „Czyńcie to na
moją pamiątkę”. Jednakże miało to charakter przenośny i upamiętniający, a
katolicy biorą to za bardzo dosłownie. Zbawca, poprzez symbol swojego własnego
ciała i krwi umieszczonego w chlebie i winie chce podkreślić, że oddał
wszystko, co posiadał, za nas. Nawet to, co miało wymiar materialny, czyli
ważne tkanki tworzące organizm. Na tej samej zasadzie interpretuję słowa Jezusa
„Kto spożywa moje ciało i moją krew pije, ma życie
wieczne i ja go wskrzeszę w dniu ostatnim”. Spożywanie rozumiem, jako czerpanie
dobra z czynów Chrystusa, tudzież czyny te nazwane zostały przez Niego ciałem i
krwią. Tak zwane żywe słowo.
Po za tym. jako osoba wierząca uważam,
że prawdziwy chrześcijanin nie potrzebuje cudów. Bo nie trzeba mi żadnych
dowodów, by wierzyć. Uwierzyłam bez nich. Nie jestem, jak Tomasz niedowiarek,
który musi dotknąć ran Chrystusa, by uświadomić sobie, że to najprawdziwsza
prawda. Mam wielkie zaufanie do Boga. Ufam Mu bezgranicznie. W końcu jest moim
stwórcą. I mimo, iż czasem przeklinam moje istnienie to doceniam, że dostałam
od Niego tak piękny dar, jakim jest życie. Mało tego. Otrzymałam oryginalną,
niepowtarzalną, może czasami kłopotliwą osobowość. Jednak jest jedyna w swoim
rodzaju. Nie ma drugiego człowieka o identycznym charakterze. Zostałam także
obdarzona niezwykłymi predyspozycjami. Mam duszę indywidualnego artysty, którą
w sobie naprawdę lubię. Po za tym jestem na tyle zdrowa, by móc rozwijać swoje
pasje. Mam także obojga rodziców i kochaną rodzinę. Jestem otoczona osobami,
które mnie szanują i kochają. Posiadam dach nad głową, mam co jeść, w co się
ubrać. Niby proste i oczywiste rzeczy, ale to wszystko czyni mnie bogatym i
szczęśliwym człowiekiem.
