niedziela, 30 listopada 2014

Element



"Tą złość powinieneś wykrzyczeć. Reagujesz tak na ludzi. Jesteś zły, bo ze złością się urodziłeś. Dobroć w sobie miałeś mały wojowniku. Chamstwo otoczyło Cię kocem, wypalasz się w sobie tak, jak szluga w pośpiechu na dworze. Błąkasz się, nie musisz tego pokazywać. Egoista ze złotym sercem, wrażliwiec w pokoju kłamstw. Kłamstwo wypełnia mózg, nogi uginają się w muzyczny takt. Twój mózg ma artylerię słowną. Tańczysz pod rytm płaczu, pokrywasz się łaską pod okładami rąk swych. Pływasz w Morzu Diabelskim, gdy zabraknie Ci dawki. Mały rycerzu o czarnej zbroi, przyozdobionej białym puchem. Spoczywasz godnie na łożu. Płacząc wylewasz zło, które powraca. Pod postacią krzyku. Krzyczysz, bo ranią Ciebie ludzie. Malutki księciu o dużym sercu, dajesz nam mądrość. By po Ziemi stąpać, by twardo stać. Nie mów nikomu o uczuciach swych. Odreagujesz krzykiem, stłumionym płaczem innych. Pobij innych, na próbę wystaw człowieczeństwo. Daj nam po Twej mądrości zapłakać przy grobie. Grobie opuszczonym, ciemnym, brudnym od lametu. Nie mogliśmy Cię uratować."
~Ølivier Peccatum




























 fot. Passionetlefeu

Gdy rozum śpi, budzą się demony







Zawsze inspirował mnie Francisco Goya. Wykonał niezwykle rozbudowaną pod sensem metaforycznym akwafortę „Gdy rozum śpi, budzą się demony”. Pomimo tego, iż to dzieło interpretowane jest inaczej, zawsze kojarzyłam je ze światem snów, m.in. dlatego, iż przedstawia ono samego artystę śpiącego, a nad nim to, co się dzieje w jego głowie. Jego myśli są szaleńcze, drapieżne i ulotne, zupełnie jak większość zwierząt wypełniających rycinę. Widać, że przybywa ich coraz więcej i więcej. Bo z jednej myśli rodzi się druga.
Świat snów jest skomplikowany. Jest światem wirtualnym. Jest jak internet. Niby istnieje. Ale nie da się go bezpośrednio dotknąć. Tak, jakby znajdował się chmurze. I tam wszystkie informacje są gromadzone i przechowywane. Czasem mogłabym sądzić, iż znajduje się w całkiem innym wymiarze. I podczas stanu uśpienia organizmu my, ludzie, a także zwierzęta dopiero wtedy mamy do niego dostęp. Jednak tylko duchowy. Umysłem przenosimy się do niego. Ale nasze prawdziwe ciało zostaje w świecie realnym. Tam dostajemy zastępczy zbiornik, byśmy mogli poruszać się po świecie snu. Zdaje mi się, że naczynie nie musi być dokładną kopią ciała ze świata realnego. Może to być cokolwiek. Ciało tygrysa, kwiatka, czy nawet garnka. Wpadła mi teraz do głowy myśl, iż roślina, czy przedmiot nieożywiony się nie nadaje. A dlaczego nie? Skoro we śnie jest możliwe, by człowiek mógł latać, nie mając skrzydeł, tym samym obalam mit, iż bycie parapetem ogranicza ruchy. Tak naprawdę świat ten jest nieograniczony. Nie panują w nim, żadne zasady. Można go dostosowywać do swoich indywidualnych widzimisię. Jednakże to nie jest takie proste. Do tego potrzebna jest umiejętność pełnego osiągnięcia świadomego snu.
Świadomym śnieniem zaczęłam interesować się, gdy miałam trzynaście lat. Był to swego rodzaju świat dla mnie inny. Lepszy niż ten prawdziwy. Pragnęłam oderwać się od szarej rzeczywistości, z którą chciałam raz na zawsze skończyć. Taką szansę umożliwiłby mi właśnie sen ze świadomością, iż mam nad nim pełną kontrolę i mogę grać na własnych zasadach, nieustalonych i nienarzuconych z góry. Chciałam za wszelką cenę osiągnąć ten stan, ponieważ świat realny mnie nie zadowalał. A wręcz męczył. Potrzebowałam odskoczni od niego. W przeszłości czytałam bardzo dużo na ten temat. Szukałam sposobu, by odwrócić role - tak, jak mój umysł panował nade mną, tak ja chciałam panować nad swoim umysłem. Jednak, by tak się stało musiałam rozumieć mechanizmy kierujące światem snu. Jest on dokładnym, głęboko realistycznym odwzorowaniem świata rzeczywistego. Jest jak idealna kopia, którą jest bardzo ciężko odróżnić od ideału. Matrix.
Nie potrafiłam bezpośrednio wejść w ten stan. Wymagałoby to ode mnie utrzymania świadomości przez cały proces zasypiania, aż do marzenia sennego. Jest to bardzo trudna technika, szczególnie dla osób, które mają problem z koncentracją. W moim przypadku jest to niemal niewykonalne. Później stosowałam tzw. „technikę dłoni”. Polegała na tym, że w ciągu dnia patrzyłam na swoje dłonie i myślałam „To jest sen”. Coś na zasadzie przypominacza. Kiedy zobaczyłabym we śnie swoje ręce to zorientowałabym się, że śpię, a wszystko wokół mnie jest światem pozornym. Jednak ta metoda w moim przypadku się nie sprawdza, ponieważ większość moich snów jest bardzo niewyraźnych. Tak, jakbym nie miała okularów, czy soczewek. I dodatkowo, jakby cały obraz przysłoniła mgła. Prawdopodobieństwo, że zobaczę swoje dłonie jest naprawę niewielkie. Tylko raz udało mi się zastosować tę technikę.
W snach warto zwrócić uwagę na okna, zegary, lustra, ekrany telewizorów czy telefonów, a czasami nawet książki. Są to rodzaje odbiorników, po których bardzo łatwo można rozpoznać, że to co się wokół nas dzieje, to tylko sen. Przykładowo, w marzeniu sennym, gdy popatrzymy na zegar wskazuje on godzinę 12. Jeśli oderwiemy od niego wzrok, a po chwili znowu zerkniemy na zegar, będzie już pokazywał zupełnie inną godzinę. Ta metoda jest u mnie najskuteczniejsza.
Mój pierwszy świadomy sen pamiętam dość wyraźnie. Miał miejsce w drugiej klasie gimnazjum. Śniło mi się, że jechałam samochodem, jako pasażer, na tylnym siedzeniu. Przez okno pojazdu zobaczyłam dobrze mi znaną ulicę, market, dom handlowy, fragment targu, wieżowiec i jeszcze kilka innych budynków, które w tamtym miejscu się znajdują. Spojrzałam na dół. Moje oczy zarejestrowały dłonie należące do mnie. Od razu zorientowałam się, że jest coś nie tak. Popatrzyłam znowu za okno. Obraz diametralnie się zmienił. Jechałam teraz przez wieś i wjeżdżałam między pola ze zbożem. To był dowód. To potwierdziło fakt, iż to jest sen. Zaczęłam się cieszyć, że nareszcie osiągnęłam ten stan. Nagle z moimi rękami zaczęło dziać się coś niedobrego. Moje ciało z realnego świata zaczęło się wybudzać. Paraliż senny powoli puszczał moje kończyny, co w konsekwencji zaburzyło odczucia, i doznania z obu światów zmieszały się. Nie wiedziałam, co się dzieje. Jednak chciałam wykorzystać ostatnie sekundy mojej pełnej świadomości w marzeniu sennym. Zatrzymałam samochód, nie mówiąc kierowcy, by się zatrzymał. Wystarczyło pomyśleć. Drzwi auta same się otworzyły. Tylko wbiegałam w zboże, a natychmiast się obudziłam.
Obecnie ciągle jestem na etapie testu rzeczywistości, czyli sprawdzania, czy to jawa czy sen. Mam też problem z utrzymaniem stanu świadomego snu. Co się zorientuję, że to sen to po chwili tracę powoli panowanie i stopniowo zaczynam się wybudzać, jednocześnie czując, jak paraliż senny przestaje działać i odczuwam ciężar własnych dłoni ze świata realnego. Nienawidzę tego stanu, bo wiem, że za chwilę się obudzę. Jednakże ostatnie chwile świadomego snu, zawsze wykorzystuję najlepiej.
Polecam każdemu świadome śnienie, szczególnie tym, których meczą koszmary. Dzięki świadomości zachowanej w marzeniu sennym możemy się ich pozbyć raz na zawsze, tym samym pokonując własne słabości. Ponadto stan taki umożliwia spełnianie pragnień, które są niewykonalne w świecie rzeczywistym. W snach można doskonalić też pewne umiejętności, tworzyć wizualizacje, które umożliwią szybszą naukę danej czynności, chociażby w dziedzinie sportu. Po za tym to działa, jak gra komputerowa tylko, że sam sobie ją wymyślasz. To sprawia, że sen staje się wartościowszy, ciekawszy i znacznie głębszy wrażeniowo.





"Bacz, by nie rozmawiać z tymi,
którzy mówią przez sny.
Gdyż słowa ich pochodzą
z nadrzecza zaświatów."
~Ølivier Peccatum




wtorek, 25 listopada 2014

Animacja



Historia o tym, co w jajku piszczy.













niedziela, 16 listopada 2014

Wstecz


Dziś mija rok, od kiedy ten blog istnieje.
Cieszę się, że go nie usunęłam. Bo myślałam nad tym. Ale jest to moje małe miejsce, gdzie mogę zostawiać swoje melancholie, wściekłości, abstrakcje, kontrasty - część mojej duszy.
Mam nadzieję, że blog będzie mi jeszcze długo służył. I będzie dla mnie miłą pamiątką. I jednocześnie śladem, który właśnie zostawiam po sobie.









Siedem miesięcy wstecz...
Czyli zdjęcia, które są ch#/&we ale i tak je lubię.



















Tęsknię za tymi włosami. Bardzo.










Utwór, do którego mam ogromny sentyment, mimo iż go już nie słucham od czasów gimnazjum -
Donguralesko "Szpadymelodia"

Wczoraj się zmieniam, brat!
Miliony wdechów, wydechów.
Spojrzeń. Zwierzeń. Prawd i sprzeniewierzeń.
Znów się zmienił świat.
Miliardy zdarzeń. Tysiące lat wierzeń.
Marzeń o świecie bez zastrzeżeń.

Stary!
Magnetofon gra melodię.
Piętnaście lat temu rzuciłem szerokie spodnie.
Tak mi wygodnie i godnie swą głowę niosę.
Sam sobie sterem. Żeglarzem. I bosem.
Jak te plemiona bose, biegam z uzbrojeniem.
Goniąc za marzeniami. Goniąc za jedzeniem.
A wokół szarych murów milcząca zmowa.
Szmugluje towar w świecie robotów Izaaca Asimova.
Zwariował świat, który mnie wychował.

To Szpadymelodia o tych przechodniach, którzy tu żyją.
Emocje kryją, marzą, śnią i piją.
Czasem wyją do księżyca. Nocą tańcują.
Jedni zbyt wiele, gdy inni zbyt mało czują.
Jedni płyną, gdy inni toną.
Jedni z jasną, kiedy inni z ciemną trzymają stroną.
Idąc swoją drogą stromą i krętą.
Być sobą. Wiem to wbrew wrogom i sentymentom.





wtorek, 11 listopada 2014

Alienacja




"Miłość rodzi poświęcenie. Poświęcenie rodzi nienawiść. A nienawiść rodzi ból"
~Pain

































sobota, 8 listopada 2014

Religia



Ten tekst nie ma na celu obrazy kogokolwiek. Jest to tylko moja własna opinia. Przedstawiłam w niej zaledwie część moich osobistych poglądów.  Proszę o ich uszanowanie.










W zgiełku zaplątania się w realnym świecie, głęboko zastanowiłam się, co tak naprawdę jest dla mnie najważniejsze. Myślę, że jest to religia. To wiara w Boga nadaje mojemu istnieniu sens. Mimo, że może nie wyglądam na osobę mocno wierzącą to prawdziwie nią jestem. Po prostu nie lubię się afiszować. Potocznie można mnie nazwać „wierzącym niepraktykującym”. Jestem chrześcijaninem, nie katolikiem. A to jest spora różnica. Ale aby ją wytłumaczyć, powinnam opowiedzieć, jak to się właściwie zaczęło.

Do trzeciej klasy gimnazjum wiara w cokolwiek była mi zupełnie obojętna. Do kościoła chodziłam, bo moja mama chodziła. Po prostu robiłam wszystko na wzór rodzica. Jednak byłam nieświadoma tych działań. Nie zdawałam sobie sprawy, co właściwie oznacza wiara w istnienie Boga. Na mszy zapominałam, gdzie jestem i przez godzinę trwałam w stanie głębokiego zatopienia się w niekończących się wizjach mojego umysłu. Działałam, jak maszyna. Automatycznie siadałam, wstawałam i odzywałam się wtedy, kiedy trzeba było, klepiąc całą modlitwę, którą wykułam na pamięć, nawet nie rozumiejąc sensu wypowiadanych słów. Ciałem byłam na mszy, ale umysłem kilkaset kilometrów stamtąd. To było zupełnie bez sensu.

Moje zainteresowanie religią wzrosło wraz z przygotowaniami do sakramentu bierzmowania. Można powiedzieć, że byłam wtedy prawdziwym, stuprocentowym katolikiem. Właściwie to kościół przysłonił mi oczy. Zaczęłam rozumieć, co tak naprawdę dzieje się na mszy. Chodzenie na nie stało się dla mnie przyjemnością, a nie obowiązkiem. Z przejęciem słuchałam czytań, Ewangelii i kazań. Robiłam z nich analizy i wyciągałam wnioski. Dzień mojego bierzmowania uznałam za najpiękniejszy w życiu. Mój dzienniczek kandydata do bierzmowania był po brzegi wypełniony podpisami księży. Tamtego roku wzięłam udział we wszystkich świętach i nabożeństwach, jakie tylko miały miejsce. Zdarzało się, że byłam w kościele nawet dwa razy dziennie. Zaczęłam także czytać Pismo Święte. Przeczytałam cały Nowy Testament od deski do deski w pół roku. I to dwukrotnie. To, co w nim było opisane uznałam za niesamowite i bardzo przywiązałam się czynów Jezusa. Nie widziałam świata po za Jego osobą. Właściwie, z bycia katolikiem, tylko to mi pozostało.

Jednakże, po lekturze Pisma Świętego czułam niedosyt. Chciałam wiedzieć na temat Boga coraz więcej, i więcej. Zaczęłam szukać informacji w internecie. I to zaprowadziło mnie do zguby. Bo przecież mówią, że ciekawość to pierwszy stopnień do piekła. Chociaż z perspektywy czasu uważam, że wyszło mi to na dobre. Moje podejście do wiary w Boga nie uległo zmianie. Zraziłam się tylko do Kościoła. I szczerze cieszę się, że wreszcie przejrzałam na oczy.

Jednak dniem, który zakończył moje istnienie w społeczności Kościoła było Boże Narodzenie. Byłam wtedy w pierwszej klasie liceum. Jak zawsze przyszłam do świątyni. Cieszyłam się, że świętujemy narodziny Chrystusa. Bo to od niego wszystko się zaczęło. Przybyłam do kościoła podekscytowana i zarazem szczęśliwa. Jednak coś mi zepsuło humor. Zauważyłam nowe dekoracje w ołtarzu głównym, jak i w bocznych. Moją uwagę przykuła szczególnie szopka. Była dużo większa niż w tamtym roku, wyposażona w nowe figury. Dodatkowo ksiądz proboszcz wygłaszając ogłoszenia parafialne podkreślił, że po zakończeniu mszy, przy wyjściach ze świątyni będzie odbywać się zbiórka pieniędzy na paczki żywnościowe dla ubogich rodzin. I wtedy pojawił się w mojej duszy gniew i niezrozumienie: „Aha, na nową szopkę to pieniądze się znajdą, mimo że stara była równie ładna i zdalna do użytku, a na paczki żywnościowe to trzeba zbierać? Przecież zamiast szopki można by było kupić jedzenie dla tych ludzi…”. I po prostu szlag mnie trafił. Poczułam się zraniona i straciłam zaufanie do Kościoła. To był koniec. Od tamtej pory nie uczęszczam na msze. Robię to sporadycznie, najczęściej w większe święta. Czyli jakoś ze trzy razy w roku. Zdarza mi się czasami, w chwilach słabości, przyjść na chwilę do kościoła, ponieważ czuję się dobrze w miejscu, gdzie przebywają wierzący. Jednakże nie wiążę ze świątynią jakichś głębszych emocji. Ponieważ Bóg jest wszędzie. Po za tym kościół, jako budynek, to tylko budynek. Równie dobrze mogę modlić się w domu, przed ratuszem, czy na ulicy. Dlatego nie widzę sensu, by modlić się do obrazu, krzyża, różańca czy innego przedmiotu materialnego. Jako chrześcijanin nie potrzebuję rekwizytów, by się modlić, ponieważ moja modlitwa jest równie wartościowa bez nich. One odgrywają rolę czegoś, co pomaga wyobrazić sobie istotę Boga. Jednakże dla mnie Bóg nie ma ciała. Nie musi mieć. Ważne, że istnieje.

I teraz będzie lecieć krytyka. Po pierwsze to, bardzo, ale to bardzo boli mnie fakt, iż Kościół w pewnym sensie zataja prawdziwy wygląd Jezusa. Czy istnieją dowody n.t. Jego rzeczywistego wyglądu? Można powiedzieć, że istnieją patrząc chociażby na liczne objawienia. Weźmy przykład obrazu "Jezu, ufam Tobie" z wizji Faustyny Kowalskiej. Wydaje mi sie, że Chrystus objawił się Faustynie pod taką postacią ludzką, jaką ona sama sobie wyobrażała lub po prostu taką, jaką znała. Jak wiadomo, w wizji Zbawiciel prosił, by namalowano Jego obraz. Później, kiedy malowidło zostało ukończone, Faustyna wpadła w rozpacz. Dlaczego? Otóż Jezus w ogóle nie przypominał Jezusa z jej wizji. Bo Chrystus, który jej się objawił był tak piękny, że żaden malarz nie był w stanie odwzorować Jego wizerunku, nawet gdyby widział Go osobiście. Jednak spójrzmy prawdzie w oczy. Nie miał On delikatnie bladej cery, łagodnych rysów twarzy, błękitnych niczym niebo oczu czy jasnobrązowych, lekko opadających na ramiona falami włosów. Ludzie w pierwszym wieku naszej ery, zamieszkujący dzisiejsze tereny Izraelu i ziemie położone nad zachodnią częścią rzeki Jordanu wyglądali zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie byli rasą białą. Dlatego boli mnie, że Jego wizerunek został tak bardzo zmieniony i odbiega od autentycznego. Ale właściwie dlaczego wygląd Chrystusa został przekształcony na bardziej europejski? Czy Kościół bał się, że wierni nie zaufają czarnemu mężczyźnie?  W tej chwili ciężko było by zmienić tak zakorzeniony w kulturze obraz Jezusa. Od wieków ludzie tak właśnie przestawiali Mesjasza. Wyjątek stanowi obraz znajdujący się na Jasnej Górze, ale to wynik przypadku, ponieważ drewno na którym został namalowany obraz ściemniało, a wraz z nim skóra Matki Bożej i dzieciątka Jezus, ponieważ miejsca ten nie były pokryte farbą. Przypadek? Nie sądzę.  

Po za tym chciałam powiedzieć to, co już wcześniej mi się nie podobało w systemie Kościoła. Nigdy nie zrozumiem sensu spowiedzi. Mówienie obcemu człowiekowi (rzekomo przedstawicielowi samego Boga) moich grzechów jest nie na miejscu. Nie życzę sobie opowiadania komukolwiek o moich przewinieniach, ponieważ jest to tylko i wyłącznie moja sprawa. Ksiądz niby tu pełni rolę pośrednika między człowiekiem a Bogiem. Ale po co ten pośrednik skoro Bóg i tak wie wszystko? Po za tym ksiądz też jest człowiekiem. Człowieka można okłamać. Można przed nim pewne fakty zataić. Można udawać, że się żałuje. A przed Bogiem nie da się nic ukryć. Jest wszechwiedzący. Dlatego szukam sensu w spowiedzi. I kiedy wydaje mi się, że już go znalazłam, okazuje się, że to dalej bezsensowne. Otóż możliwe, że spowiedź jest po to, by człowiek mógł się wyżalić drugiej osobie, szczególnie takiej, która ofiarowała całe swoje życie Bogu, i dodatkowo, by otrzymał pouczenie i pomoc od niej, żeby nie czynić tak, jak do tej pory to robił. Jednak spójrzmy prawdzie w oczy. Kto tak naprawdę się poprawia? Zapewne nikt. Ciągle popełniamy te same błędy. Jesteśmy tylko ludźmi. Nikt nie jest idealny. Po za tym dzisiejszy świat jest inaczej skonstruowany i działa na innych zasadach.

Kolejnym elementem, który mnie zraża do Kościoła jest teatralizowanie wszystkiego i działania na zasadzie odprawiania rytuałów. Głównym z nich jest przemiana chleba w ciało, a wina w krew Chrystusa. Owszem, jak Biblia głosi sam Jezus powiedział „Czyńcie to na moją pamiątkę”. Jednakże miało to charakter przenośny i upamiętniający, a katolicy biorą to za bardzo dosłownie. Zbawca, poprzez symbol swojego własnego ciała i krwi umieszczonego w chlebie i winie chce podkreślić, że oddał wszystko, co posiadał, za nas. Nawet to, co miało wymiar materialny, czyli ważne tkanki tworzące organizm. Na tej samej zasadzie interpretuję słowa Jezusa Kto spożywa moje ciało i moją krew pije, ma życie wieczne i ja go wskrzeszę w dniu ostatnim”. Spożywanie rozumiem, jako czerpanie dobra z czynów Chrystusa, tudzież czyny te nazwane zostały przez Niego ciałem i krwią. Tak zwane żywe słowo.

Po za tym. jako osoba wierząca uważam, że prawdziwy chrześcijanin nie potrzebuje cudów. Bo nie trzeba mi żadnych dowodów, by wierzyć. Uwierzyłam bez nich. Nie jestem, jak Tomasz niedowiarek, który musi dotknąć ran Chrystusa, by uświadomić sobie, że to najprawdziwsza prawda. Mam wielkie zaufanie do Boga. Ufam Mu bezgranicznie. W końcu jest moim stwórcą. I mimo, iż czasem przeklinam moje istnienie to doceniam, że dostałam od Niego tak piękny dar, jakim jest życie. Mało tego. Otrzymałam oryginalną, niepowtarzalną, może czasami kłopotliwą osobowość. Jednak jest jedyna w swoim rodzaju. Nie ma drugiego człowieka o identycznym charakterze. Zostałam także obdarzona niezwykłymi predyspozycjami. Mam duszę indywidualnego artysty, którą w sobie naprawdę lubię. Po za tym jestem na tyle zdrowa, by móc rozwijać swoje pasje. Mam także obojga rodziców i kochaną rodzinę. Jestem otoczona osobami, które mnie szanują i kochają. Posiadam dach nad głową, mam co jeść, w co się ubrać. Niby proste i oczywiste rzeczy, ale to wszystko czyni mnie bogatym i szczęśliwym człowiekiem.