Gdynia 2014
Jestem. Jestem wysoko. Nad ziemią. Jedenaste piętro. Unoszę
się. Jestem bytem niemal takim, jak powietrze. Lekkim. Czystym. Przezroczystym.
Nie można mnie ani dotknąć, ani zobaczyć. Ale można mnie poczuć. Poczuć wszystkimi
zmysłami, które odbiera dusza. Ponieważ dusza jest organem moich uczuć. Uczuć,
które są takie ubogie. Ale intensywne. Silne. I wrażliwe. Może nie zawsze
dobrze je odbieram. Ale jakieś uczucia mam. Muszę mieć. Chyba. W każdym razie
jednym z najlepiej rozwijających się uczuć, które zalęgły się w mojej duszy jest nienawiść. Tak, ta nienawiść,
która karze mi mordować niewinne istnienia.
I teraz, gdy stoję nad ziemią czuje się szczęśliwy. Karmię
duszę srebrzystym widokiem tafli morza, które niczym lustro odbija blask
księżyca. Ten widok koi moje zmysły. Uspokaja cały umysł. Wprowadza moje
wnętrze w stan delikatnego uśpienia, a jednocześnie głębokiego pobudzenia. Zjednaczam
się z naturą. Jednak wszystko się burzy. Oaza spokoju właśnie zrównała się z
ziemią. Stało się to w tym momencie, w kiedy moje ludzkie oczy spojrzały w dół.
Odruchowo złapałem się poręczy. Świat dookoła zaczął wirować. I targnęło mną
uczucie, jakbym stał na chmurze, która zaraz ugnie się pod moim ciężarem. Jak
mogłem zapomnieć, że stoję na balkonie, na jedenastym piętrze w środku, czarnej
jak grobowiec nocy? Dopiero strach wytrącił mnie z transu. Transu, który
stanowi naturalne zachowanie mojej duszy. Jest jak hipnoza. Uczucie wyrwania z
tej niesamowitej hipnozy porównałbym do uczucia towarzyszącemu człowiekowi,
który właśnie został wyrwany ze snu. Nagle znajdujesz się w innym miejscu,
czasie i akcji. Zasada trzech jedności. Ta zasada, która nie obowiązuje w romantyzmie.
Ponieważ romantyzm wkracza w strefy duchowe, w których nie liczy się żadna z
tych jednostek. A nawet wykracza po za nie. Przełamuje wszelkie bariery. Bo w
nim nie panują żadne ograniczenia. Taka jest wyobraźnia.
Stoję na jedenastym piętrze. I obserwuję. Staję się
obserwatorem zderzenia dwóch światów – krainy, która mnie obrzydza i krainy,
która poi mnie swoim pięknem. Mój umysł ogarnia mętlik, ponieważ kocham i
jednocześnie nienawidzę tego świata. Bo świat ten mnie niszczy. Ale także
naprawia te rany. Moja dusza jest między młotem a kowadłem. Staje się butami.
Jeden należy do prawej nogi. A drugi do lewej. Przecież nie da się nałożyć obu
na jedną stopę, czyż nie mam racji? Mam, ponieważ czuję, iż moja dusza jest
stara. I zdążyła ukształtować własne racje. Natomiast umysł jest młody i
narwany. Został nakarmiony zepsuciem tej planety. Umysł i dusza nie idą ze sobą
w parze. Są to dwa inne żywioły. Duszę porównałbym do mgły, wiatru lub wody. A
umysł jest ogniem czy błyskawicą. Jedno w połączeniu z drugim tworzy czysty
absurd. A jednak istnieją, jako jedność. Oksymoron? Nie sadzę, iż są środkiem
poetyckim. Ale ich definicja jest niemal identyczna. Bo tak, jakby umieścić
agresywny, tlący się niezależnym żarem ogień pod czystą, niewinną i spokojnie
płynącą wodą. Niemożliwe? A jednak.
Oddech mgły jest zjawiskiem niesamowitym.
Bowiem on otula moją duszę pięknem istnienia.