Szósta rano. Moja ulubiona pora. Spoglądam
przez cienką szybę. Kocham te poranki, kiedy niebo jest zupełnie białe. Jest
takie, jak mój pokój. Na jego ścianach mogę napisać wszystko. Wszystko, co mi
leży na duszy. To na nich mogę w spokoju układać myśli. Porządkować je, by się
nie denerwować tym kłębkiem nerwów, który siedzi w mojej głowie. Mój pokój to
mój azyl.
Podążam mokrą od deszczu ulicą. Jest
ciemno. Latarnie dawno już zgasły. Zdaje się, że o pierwszej w nocy. Nie ważne,
że moknę. Nie ważne, że przeciekają mi buty i moje skarpetki są przemoczone do
suchej nitki. Myślę tylko o jednym – chcę zrealizować mój plan.
W moim azylu jest wszystko. Oczami
wyobraźni widzę, co zapisałem w ciągu całego swojego życia. Trochę tego jest.
Tam w rogu opisałem szczęście. Widzę tam wszystkie wspomnienia z dzieciństwa.
Są magiczne. A na suficie wypisałem małymi literami moje inspiracje. Opisałem
pisarzy, muzyków i innych ludzi, którzy mnie intrygują. I których szanuję za
ich twórczość. A cóż ja widzę? Tam pod kaloryferem. Wielka i niewyraźna
czcionka, przepełniona buntem, gniewem i nienawiścią. Tak. Już pamiętam. To
jest plan. Plan idealnego katharsis.
Miałem wiele planów katharsis.
Jedne chciałem zrealizować za pomocą kija baseballowego i telewizora. Inne zaś
próbowałem załatwić za pomocą starej, bezużytecznej porcelany mojej matki.
Teraz przyszedł czas na ten idealny plan. Właśnie mam zamiar go zrealizować.
Teraz. W tej chwili.
Przeszedłem przez ulicę. I
wtargnąłem do klatki schodowej, głośno trzaskając drzwiami wejściowymi. I
pojawił się dylemat. Winda czy schody? Którą drogę wybrać? Nienawidziłem i
jednego i drugiego. Tak samo, jak nienawidziłem tej suki. Winda przyprawia mnie
o mdłości. A schody o zawroty głowy. Na jedno wychodzi. Ostatecznie wybrałem
schody, ze względu na to, iż nie pamiętałem numeru piętra.
Pierwsze piętro.
Drugie piętro.
Trzecie piętro. To chyba tutaj.
Wyciągnąłem z kieszeni klucz. Powoli wsadziłem go do zamka. Ostrożnie
przekręciłem. Miałem nadzieję, że to właściwie drzwi. Pociągnąłem za klamkę.
Wrota otworzyły się. Udało mi się. Pierwszy punkt zrealizowany. Wtargnąłem do
środka niemal nie oddychając. Zamknąłem za sobą drzwi najciszej, jak
potrafiłem. I bezszelestnie zacząłem się przemieszczać. Postanowiłem się
rozgościć. Zdjąłem kurtkę i powiesiłem w przedpokoju, na wieszaku. Otworzyłem
lodówkę i zjadłem kilka pomidorków koktajlowych. Pokręciłem się także trochę w
kuchni. Dokładnie przejrzałem zawartość każdej szafki. Szczerze? Robiłem
wszystko, żeby nie przejść do drugiego punktu mojego planu. Pojawiła się u mnie
myśl zwątpienia. Ale za chwilę cały gniew wrócił.
Uchyliłem lekko drzwi. Ciemność.
Podszedłem do lekko zarysowanego okna. Odsłoniłem zasłony. Księżyc zaoferował
mi pomoc i oświetlił pomieszczenie. Podziękowałem lekkim uśmiechem. Następnie
odwróciłem się. Moim oczom ukazała się istota pogrążona we słodkim śnie. Mała.
Chuda. Bezbronna. Była skulona i przytulona do swojej ukochanej elektronicznej
zabawki, jaką był telefon. Telefon? Dla mnie to był tablet. Wróciłem się do
przedpokoju i nałożyłem kurtkę. Spojrzałem jeszcze raz na istotę. „Bierz go” –
rozkazałem sobie w myślach.
I teraz, kiedy siedzę w swoim
azylu, czuję że nie mogę wycofać się z tego planu. Zbyt długo o nim myślałem.
Tyle czekałem na tę okazję. Tak, jak niektórzy pragną by mieć piękny dom z
ogrodem, własny jacht, czy wyspę, tak ja marzę, by się zemścić. By wyładować te
negatywne emocje, które nie dają mi żyć. Moja dusza jest nimi przepełniona. A
wręcz zaśmiecona. Bez przerwy dążę, by się tego gówna pozbyć.
Jak cholernie denerwowała mnie ta
żarówka. Bez przerwy mrugała. Drobinki kurzu delikatnie tańczyły w jej świetle.
Czy ktoś tu w ogóle kiedykolwiek sprzątał? Nie ważne. Postanowiłem załatwić to
i nie wracać tu nigdy więcej. Zauważyłem, że moja ofiara poruszyła lekko głową.
Delikatnie otworzyła powieki. I po chwili je zamknęła. „Kurwo, nie śpij!” –
wrzasnąłem w myślach. Magicznie się mnie posłuchała. I rozejrzała się po
pomieszczeniu. Zdezorientowana milczała. Jej wzrok wodził na wszystkie strony.
Zamruczała.
- Wybacz. Nie wyspowiadasz mi się – rzuciłem – Zakleiłem ci
usta, żebyśmy nie musieli więcej słuchać twoich kłamstw.
Istota otworzyła
szeroko oczy , bo właśnie zorientowała się, że jest przywiązana do krzesła.
Wydała z siebie stłumiony krzyk. Jednak zignorowałem go. Podszedłem do stołu.
Blat był przykryty białym prześcieradłem. Na nim leżały przeróżne gadżety. Wyciągnąłem
palec i zacząłem przesuwać nim po narzędziach w celu wybrania odpowiedniego
sprzętu. Rzuciłem spojrzenie w kierunku mojej ofiary. Trzęsła się i była
przerażona. Niesamowicie cieszył mnie ten widok.
Co by
tu wybrać? Teraz to miałem dylemat. Pasek od spodni. Skalpel. Plastry do
depilacji. Nożyczki. Nóż. Młotek. Gwoździe. Obcęgi. Kij baseballowy. Wiertarka.
Łopata. Piła. Piła łańcuchowa. Nawet patelnia. Wszystko to było do mojej
dyspozycji. Ostatecznie wybrałem zwykłe nożyczki. Ich ostrza były bardzo
czyste. Wnet lśniły w blasku migającej żarówki. Podszedłem do ofiary.
Przykucnąłem i spojrzałem jej prosto w oczy. W oczy egoisty, które krzyczały „nie
zabijaj mnie”. Uśmiechnąłem się lekko i uniosłem powoli nożyczki do góry, tuż
przed jego twarz. Zadrżał.
-Mówiłeś kiedyś, że zawsze pragnąłeś mieć operację na nos. A
ja marzyłem, by być chirurgiem plastycznym. Nasze marzenia za chwilę się
spełnią – szepnąłem.
Przejechałem
lekko ostrzem od czubka jego nosa, po zatoki. Otworzyłem ostrza. Ofiara
zacisnęła mocno powieki. Zamknąłem ostrza. Kosmyk blond włosów spadł na ziemię.
- Zmieniłem zdanie – oznajmiłem pewnie – Zacznę od twojej
fryzury. A fryzjerem też chciałem kiedyś być.
Istota
zapiszczała. Z jej oczu popłynęły łzy. Jednak ignorowałem jej jakiekolwiek reakcje.
Postanowiłem się wyżyć. Odcinałem kosmyk po kosmyku. Włos po włosie. Przestałem
patrzeć na to, co robię. Byłem gdzieś daleko stąd. Gdzieś wysoko. Oczyszczenie
zaczęło działać. Punkt trzeci został spełniony.
Pozmiatałem
kudły na jedną kupę. I umieściłem przed nim. Przed tym mazgajem, który właśnie
dławił się, nie mogąc złapać powietrza. Ok. Czas na punkt czwarty. Wyciągnąłem
z kieszeni plik banknotów dwustuzłotowych.
- Widzisz te pieniążki? – zbliżyłem się i dałem powąchać mu
banknoty – Prościutkie. Czyściutkie. Prosto z banku.
Zbliżyłem
nożyce. I w oka mgnieniu z jednego papierka pozostały strzępy. To samo zrobiłem
z kolejnym. I następnym, aż ścinki stworzyły wraz z włosami małe wysypisko śmieci
. Po chwili wyciągnąłem zapalniczkę i papierosa. Odpaliłem go i zaciągnąłem
się. Dym delikatnie załaskotał mnie w gardło. Odprężyłem się zupełnie.
- Palisz? – zapytałem – Oj, wiem, że nie. I tak bym ci nie
dał.
Rzuciłem niedopałkiem na stertę śmieci, które
powoli zaczęły zajmować się ogniem. Patrzyłem, jak twarz mojej ofiary wypełnia
się łzami. Ten ból. To cierpienie. To było śmieszne. Żeby płakać za włosami,
czy pieniędzmi? Szkoda słów.
Postanowiłem
przejść do punktu piątego. Znowu wróciłem do stołu. Wybrałem narzędzie. Dumnie
podniosłem je do góry, oglądając dokładnie z każdej strony. Nie mogłem
uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Właśnie pozbywałem się tego cholernego
materialisty. Na zawsze.
Zerwałem
energicznie srebrną taśmę z ust narcyza. Zapiszczał. Zupełnie, jak mała
dziewczynka. Sapał. A jego kolana trzęsły się, jak galareta.
- Jakieś ostatnie słowo? – zapytałem z troską w głosie.
-Jesteś popierdolona! – wrzasnął.
-Wiem. A teraz giń, szmato.